dziennikarze wędrowni




archiwum




 wydanie: lipiec, 2002    publicystyka    strona główna  




 Inwazja ulicy Krokodylej

  jędrzej morawiecki, tekst
  maciej skawiński, zdjęcia



 Pytanie miało brzmieć: czy Wrocław jest miastem sukcesu? Jeśli tak - czyjego sukcesu? I jaka jest tego sukcesu cena? Później przyszły kolejne: cena sukcesu, czy cena blichtru? Czy też: cena samozadowolenia i "ładnego wizerunku"? I czy cenę taką płaci tylko Wrocław, czy też pozbawione refleksji przemiany imitacyjne i doktryna jedynie słusznej "meganowoczesności" są zjawiskiem szerszym?





 Zaczęło się od kolorów i rynku, później przyszła nieśmiała dyskusja o "architekturze disco polo". Najpierw więc spłynął na miasto jaskrawy śmieć, zachłyśnięcie się barwą, jak najbardziej krzykliwą, gaszącą pragnienie Zachodu, dławiącą szarość. Kamienice rozbłysły wściekłym pomarańczem, seledynem, czerwienią, żółcią, byle mocniej i "weselej". Starówka zaczęła przypominać tanią reklamę supermarketu, ale spodobała się. Nowe technologie dają poczucie postępu, którego Wrocław tak potrzebował. Kolor zabił też upływ czasu - mur przestał oddychać, kruszeć, pulsować fakturą tynku. Rynek zdał się wiecznie trwać w ostrym elektrycznym świetle, blasku policyjnych kamer, zgiełku ekskluzywnych, przeszklonych handlowych domów. Potem ktoś w radiowej Trójce śmiał się, że we Wrocławiu brakuje szarej farby. Później wyszła tandeta: pośpiesznie odnowiony Ostrów Tumski obłazi płatami farby, kościelne zabudowania zrzucają jarmarczną jaskrawość. Wyspa rozbłysła jednak światłem halogenów, kościoły podświetlono od dołu, wbrew zamysłowi architektów, bez wyczucia proporcji. Stłumiono blask gazowych latarni, w kościelne wieże wstawiono granatowe i jadowicie zielone neoniki. Ostrów Tumski zaczął nocą przypominać turystyczną wystawkę, gigantyczną makietę, maszynkę do wyciskania pieniędzy z zachodnich wycieczek.

 Elektryczny Ostrów Tumski jednak również się spodobał - podobnie jak Rynek. Nowa estetyka pomogła uwierzyć, że Wrocław jest miastem sukcesu, że jest zachodni - niezależnie od przepychanek w znienawidzonej Warszawie, od kryzysu w kraju, od odległego jeszcze (teraz już nie) bezrobocia. Wrocławianie uwierzyli więc w sukces i bronią do tej pory odpustowej estetyki, utożsamiając ją w przedziwny sposób z postępem, wyjściem z zaścianka,z tak bardzo pożądaną gospodarczą koniunkturą.

 Syndrom "ładnego rynku" - we Wrocławiu szczególnie widoczny - jest przykładem szerszego zjawiska budowania tożsamości mieszkańców miasta po 1989 roku. Mamy więc do czynienia z dumą z nowych latarni, nowego bruku, nowej, wściekle kolorowej fasady, nowych, równych, patykowatych drzewek stawianych w miejsce wyciętych starych, nieuporządkowanych. Syndrom "ładnego rynku" w wielu dolnośląskich miasteczkach wygasł jednak stosunkowo szybko. W prostym modelu szybciej można wychwycić niespójność. Kiedy w Oleśnicy podświetlono gigantycznym, białym halogenem wieżę ratuszową, a obok padły produkcyjne zakłady, ludzie zaczęli mówić, że burmistrz puszcza codziennie trzy etaty w niebo, bo tyle, jak wyliczyli, kosztuje elektryczna ekspozycja - sztuczna i nie przynosząca nawet wymiernych efektów finansowych - bo turystów do miasta z jednym hotelem nie przybyło. Kiedy zaś uroczyście otwarto rynek z nowym brukiem i podkładem, który - jak szemrali mieszkańcy - wystarczyłby na lotnisko, zaczęto mówić, że nowa kostka zacznie latać w stronę trybuny.

 Wrocław jednak przyjął - jak już wspomniano - nowe dekoracje z aprobatą. Krytykę nowej estetyki i miejskiej koncepcji odbierają często wrocławianie jako osobisty atak, co jest o tyle zrozumiałe, że podług badań przeprowadzonych na wrocławskiej socjologii - Rynek jest praktycznie jedynym wspólnym wyznacznikiem tożsamości mieszkańców. Co znamienne: większość respondentów - gdyby otrzymała gdzie indziej korzystniejsze warunki pracy - wyjechałaby z Wrocławia. Tożsamość budowana jest więc głównie na radości z nowej technologii, wierze w sukces, nie przekładanej często na wymierne efekty, utrwalanej jednak przez jarmarczny zgiełk i nową wielką płytę - symbol postępu.



 "Sukces lepszy niż seks"


 Zmienia się mapa Wrocławia, zmienia się miejska ikonografia. Tak - miasto odniosło sukces. Wielu pytających o drogę rynek kojarzy z McDonaldem - główny deptak - Świdnicką - identyfikuje jedynie z "Barem" - kolejnym polsatowskim reality-show. Wrocław jest więc znany, identyfikowalny przez widzów masowych programów. Miasto weszło w wirtualny świat "Amazonkami", wcześniej bigbrotherowskim show "Dwa światy", masową produkcją erotycznych filmików. Jeśli można więc być dumnym z bigbrotherowopodobnej rzeczywistości - Wrocław ma powód do dumy. Jeśli uznać za sukces wprowadzenie wirtualnego show w tkankę miasta, przykrycie kościoła świętego Wacława, Doroty i Stanisława plastykową wielką płytą polsatowskiego studia i masowego marketu - Wrocław odniósł spory sukces. Nie ma już w kolektywnej świadomości kościoła na Świdnickiej, opery, czy nawet - kontrowersyjnej niegdyś gejowskiej "Sceny" - jest "Bar" i  Solpol. Nie ma kościoła dominikańskiego. Nie ma nawet Dominikańskiego placu - na wiatach komunikacji miejskiej, w tramwajach, autobusach czytamy: przystanek Galeria. W galerii jednak - nowoczesnej galerii miasta sukcesu -  nie kontempluje się sztuki. W galerii się kupuje i konsumuje. Galeria Dominikańska to szklano-betonowa bryła ("największy megamarket elektroniczny Europy" - największy jak wszystko we Wrocławiu), bryła obłożona imitacją cegieł i pękiem kamer. Stało się coś, czego nie dało się dokonać inżynierom wielkiej płyty i peerelowskim elitom - zasłonić całkowicie kościół, obudować go agresywnym handlowym centrum krzyczącym: "oddaj nam swoją starą", "to jest lepsze niż seks", "powinni tego zabronić" (konstrukcja reklamy podobna jak przy reality show - każdy protest kojarzy się ze wstecznictwem i oszołomstwem). Kiedy więc spojrzeć z dworca kolejowego, nie widać już bryły kościoła zamykającej ulicę. Wyłaniają się za to różowe hotelowe neony i puste wieże z mrugających lampek - naśladujące dominikański kościół, tyle że większe, wyższe - przedrzeźniające świątynię karnawałowym światłem. W "galerii" - prócz plastykowych fontann, fastfoodów i supermarketów mieszczą się także ślepe, pozbawione okien sale konferencyjne, w których szkolą się pracownicy banków, spotykają akcjonariusze trzaskających na walnym zgromadzeniu elektronicznymi kartami na "tak", przegłosowują wszystkie uchwały "99,9 procent za" (jak ostatnio BZ WBK).

 Z "Galerią Dominikańską" wiąże się więc pośrednio kolejny mit - mit wrocławskiego sukcesu gospodarczego. Rzeczywiście - taki wizerunek zewnętrzny miasto stara się (po części skutecznie) kształtować. Bazuje na stereotypie "bogatego pasa zachodniego", bliskości europejskich stolic.

 Tymczasem wiele spółek jest wykupywanych, redukowanych (na przykład ADTranz - dawny Pafawag, Polifarb Cieszyn-Wrocław, po raz kolejny Polar - po tym, jak ostatni właściciel - Kalon - wpadł w tarapaty finansowe), wygaszanych albo przenoszonych do Warszawy. Wśród giełdowych firm dominują spółki internetowe, firma developerska, szukający ciągle inwestora Hutmen. Są oczywiście: lokalna telefonia i lokalne spółki ciepłownicze - Kogeneracja i MPEC Wrocław. Są - jak w wielu innych miejscowościach - fabryki i montownie motoryzacyjne - Jelcz, czy triumfalistycznie opisywany w lokalnych mediach Volvo. Lokalne media jednak - podobnie jak lokalne władze (może zresztą nie tylko lokalne, problem zdaje się wykraczać poza sferę miejską, sięga raczej świadomości zbiorowej Polaków, a na pewno społecznych elit) zapominają, że opisywane inwestycje są naskórkowe, podatne na koniunkturę, że koncerny motoryzacyjne, medialne przeniosły fabrykę z Niemiec czy Austrii nie z miłości do Wrocławia i tak samo jak zwinęły swoją fabrykę tam, tak za kilka lat mogą zrobić to tutaj - jeśli tylko - powiedzmy - warunki okażą się korzystniejsze we Lwowie, jeśli tylko siła robocza pozostanie tam tania, a sytuacja będzie wystarczająco stabilna (tak jak stało się na przykład z montownią Forda w Płońsku, przeniesioną do Rosji, czy kolejnymi przejęciami i wygaszeniami w Nysie). Zapominają lokalni dziennikarze, politycy, że nie da się zbudować koncepcji miasta na motoryzacji i internecie - bo są to branże wyjątkowo podatne na koniunkturę (i akcje tych ostatnich ciągle spadają). Zapominają, a prawda jest taka, że ilość depesz ekonomicznych, tyczących Wrocławia, posyłanych do zagranicznych agencji (na przykład Reuters) drastycznie spadła. Bo ilość wydarzeń gospodarczych nie wiąże się z ilością szklanych biurowców, w których "mają spotykać się przedsiębiorcy".

 Oficjalnie bezrobocie na koniec marca w samym mieście wzrosło do  10,8% wobec 8,2% zeszłego roku. Kiedy spojrzymy na powiat grodzki (a więc dodamy osiem otaczających Wrocław gmin) - wskaźnik bezrobocia wyniesie 17,8% w stosunku do zeszłorocznych 14,3%. W statystykach miejskich nie jest rzecz jasna uwzględniona rzesza wynajmujących stancje i szukających pracy mieszkając u rodzin. Ani tych nie zarejestrowanych.

 Problemu zatrudnienia nie rozwiążą identyczne ekskluzywne knajpy dające pięćset złotych miesięcznie i napiwki za 12 godzin za barem (inaczej niż w wirtualnym talk-show), nie rozwiążą problemu kolejne wyrastające supermarkety. W podwrocławskiej wsi, z której wjeżdżam do miasta, córka sąsiada rusza w przeciwną stronę - jedzie do kolejnej wsi. Pracując jako księgowa dostaje  czterysta złotych, wstaje o czwartej rano, wraca po południu. Jest zadowolona. We Wrocławiu pracy nie dostała.

 W reportażach dla Tygodnika pisałem o koszalińskich pegeereach, o bezrobociu, o tym, że młodzi próbują się wyrwać, marzą by pójść do wojska, dostać się do policji. Kiedy skończyłem ostatni tekst, wróciłem do Wrocławia, spotkałem się z dawnym rokiem, absolwentami filologii na uniwersytecie. Większość szuka pracy, sześć osób próbuje dostać się do policji, kilka - zostać na uczelni.

 Moi znajomi powtarzają drogę bohaterów dokumentów o Kowarach, czy Szprotawie, którzy miesiącami szukali pracy w "wielkim mieście"-Wrocławiu, tracili po sto złotych miesięcznie na znaczki i posyłali stosy ofert, "po znajomości" szukali pracy w supermarkecie, trafiali na kolejne agitacyjne spektakle "sprzedaży bezpośredniej", które - pozbawieni pieniędzy na teatr - zaczęli traktować jako jedyną miejską rozrywkę. Wyjechali do domów. Absolwenci z mojego roku często nie mają już gdzie jechać. I trudno spodziewać się by sytuację uzdrowiły "sukcesotwórcze" działania na wzór Poznania, gdzie pracę dostaje tylko ten, kto ma stałe zameldowanie w mieście.



 "Ładnie i słonecznie"





 O ile szklane centra - pomimo pobożnych życzeń nie wpływają na gospodarkę - to bez wątpienia mają wpływ na kształt miasta. Stają więc w centrum namiastki wielkiego świata - toporna Park Plaza, Europejski Fundusz Leasingowy, Dorint, Asco, agresywne piętrowe parkingi. Zakryły kościoły, zdusiły zabytkowy Dworzec Świebodzki. Powstający właśnie nowy uniwersytecki budynek prawa - nawiązujący estetyką do pobliskiego gierkowskiego bloku - zasłoni Gmach Główny Uniwersytetu. Rzecz nie w tym, by uczelnia inwestowała w efektowne budowle - ale skoro zdecydowała się na skromność i i tak przenosi większość instytutów na obrzeża miasta - umiejscawiając je na przykład w poradzieckich koszarach, dawnych willach, dlaczego zasłoniła zabytkowy, z daleka widoczny gmach główny betonowym pudłem? Eklektyzm "gierkówki" i szczątków starych kamienic nie jest niczym nowym. Nowe kloce mogą fascynować tak jak betonowe plomby w peerelu. Ale o ile o wyburzonym rynku, zakrytym szarą płytą mówi się, że to "komuniści-barbarzyńcy" zniszczyli centrum, co powiedzieć teraz? Pozostaje tłumaczenie, że kościoły "i tak będą się odbijać w pięknych szklanych płaszczyznach". I można to tłumaczenie rozszerzyć na osiedla kloców z "wielkimi oknami, słonecznym korytarzem i wygodami". Wielka płyta wgryzła się więc we Wrocławiu w zabytkowe zabudowania, tworząc "interesujący kontrast". Problem nie w nowej architekturze, a w jej miernocie, łączonej z wyjątkową ekspansywnością. I w funkcjach budynków - przeznaczanych na konferencje, promocje, salony piękności i nieskończone rzędy biur, zmieniających dotychczasową funkcję rynku jako miejsca spotkań, centrum integrującego społeczność. Rynek przestaje być miejscem dla mieszkańców.

 A nowe budynki gruntują koncepcję "architektury disco-polo" - jak nazwał estetykę nowego Wrocławia jeden z architektów. Jak na ironię losu - muzykę disco-polo skanonizował i sprowadził do najprymitywniejszej formy właśnie Polsat, który - jak już wspomniano - wirtualny "Bar" umiejscowił w pierwszym, sztandarowym budynku "nowej fali architektonicznej" Wrocławia.



 "Nowe, megakolorowe"


 Powracając do ikonografii miasta - przystanki tramwajowe noszą nazwy nie tylko dominikańskiej "galerii", ale i innych supermarketów, umiejscowionych często w centrum, w sercach osiedli, nieopodal bazarów i sklepikarskich ośrodków, animujących do tej pory życie kwartału. Wyrastają więc molochy, przy których oprotestowywany niegdyś barakowaty HIT - skryty za wiaduktem przy giełdzie samochodowej - wydaje się teraz poczciwym osiedlowym supersamem. Pojawiają się głosy, że można inaczej, że gdzie indziej megacentra handlowe, multipleksy - lokuje się na obrzeżach miasta. Nie trzeba porównań, nie trzeba zewnętrznych przykładów, by dostrzec, że supermarkety wbijane w dotychczasową strukturę, lokowane w centrach społeczności - niszczą lokalne więzi, dezintegrują wspólnotę, a rujnując drobne sklepy - naruszają  najbardziej stabilną i najmniej podatną na zmiany koniunktury sferę handlu. Mamy więc do czynienia we Wrocławiu - jak i w innych miastach - z przemianami imitacyjnymi, a więc przejmowaniem wzorców zewnętrznych bez monitorowania wewnętrznych uwarunkowań (monitoring taki jest na przykład w socjologicznej teorii Lumana niezbędnym elementem prawidłowego rozwoju społecznego). I o ile początkowo taka tendencja promarketowa - połączona z tęsknotą za wielkim kolorowym, bogatym sklepem - wydawała się uzasadniona, to jednak po bezkrytycznej fascynacji przychodzi czas na refleksję, uporządkowanie struktury i zaszeregowanie nowych czynników - takich jak super-, multi-, mega-, i gigacentra. Refleksji jednak zabrakło. Wspomniane przemiany imitacyjne należałoby w gruncie rzeczy nazwać procesem pseudoimitacyjnym: zachodnie wzorce przejmuje się wybiórczo, chaotycznie, tak jak jest wygodniej, korzystniej (w krótkiej perspektywie) dla wąsko pojmowanych elit.

 Schemat jest prosty - supermarkety mają znacznie silniejszy lobbing, przebicie ekonomiczne, łatwiej im wywierać presję, zdobywać lokalizację. Twarde zasady ekonomii, które jednak trudno objaśnić jako dziejową konieczność właścicielom warzywniaków, sklepików ze Śródmieścia, prowadzących lokal przez pokolenia (nawet w młodym środowiskowo Wrocławiu), pamiętających klientów, ich dorastające dzieci, snujących leniwe piwne rozmowy przed sklepem, komentujących gazetowe plotki, pchających klientom stare samochody, wpisujących "na zeszyt", zarzynanych jednak czynszem, dyskontami i multicentrami.



 "Bardzo duża sztuka"


 Wrocław może stać się tym, w co przeobraziła się Radiowa Trójka. Może stać się miastem niegdyś awangardowym, oryginalnym, liberalnym, z silną dawniej alternatywą, bazującym na szczątkach legendy. Może się stać sformatowanym tworem przekształconym w miasto środka (jak muzyka środka). Miastem poprawnym, bezbarwnym (mimo swej jaskrawości), miastem dla wszystkich i dla nikogo. Szklany Wrocław z kulturą oglądaną przez szybę. I tak z jednej strony znajdujemy w mieście elitarne, kształtujące zewnętrzny wizerunek, iście "zewnętrzne", zamknięte imprezy: jak osławiony już koncert Placido Domingo, sprowadzonego do Wrocławia na występ dla VIP-ów za równowartoć kilkunastu mieszkań. Mamy legendarny, odkurzony, ale niedostępny finansowo mieszkańcowi Śródmieścia Przegląd Piosenki Aktorskiej (sprowadzający się w strategii oficjeli do wielkiego bankietu), jest na szczęście Wratislawia Cantans. Są wreszcie koncerty medialne, ukierunkowane jedynie na wizerunek zewnętrzny - jak szeroko reklamowany, emitowany w Wielką Niedzielę w telewizyjnej Dwójce koncert Gospels - koncert z chórem, orkiestrą, lasem mikrofonów, skandaliczną akustyką, zagubiony w pohukiwaniach i rykach kolumn, koncert, przed którym przypomina się by zachowywać się "spontanicznie i wielbić Chrystusa klaszcząc w dłonie, bo jest wśród nas telewizja", koncert z garstką zagubionej publiczności, żurawiami kamer wijących się nad krzyżem, z napisem "Chrystus Król" i zaraz obok gigantycznym banerem z nazwą sponsora. Sponsor wystąpił zresztą przed koncertem osobiście, wygłosił nieopodal ołtarza mowę powitalną, otworzył uroczystość, podziękował artystom za trud. Przesunięcie proporcji. Bo Wrocław (i nie tylko Wrocław) ma problem z proporcjami tak w architekturze, jak i w życiu.

 W mieście mamy więc z jednej strony imprezy kreujące wizerunek zewnętrzny - z drugiej zaś - masowe spektakle, łechtające próżność wrocławian złudzeniem wysokiej kultury, bazujące jednak w gruncie rzeczy na schemacie rocznicowego festynu: konferansjer krzyczy więc na przykład ze sceny, że oto muzycy, którzy do tej pory nigdy się nie spotkali, zagrają razem bez żadnej próby popularny utwór muzyki klasycznej i stanie się to właśnie tu, w ulubionym Wrocławiu. Do tego miejskie mecze koszykówki dla dzieci - z wyjcem-sprawozdawcą zawiniętym w reklamy, czasem kabaret "Elita" szydzący z "durnej wsi i chłopów". Nie ma czwartków jazzowych, legendarny Jazz-club Rura oblazł złoconymi poręczami, wysoką ceną i finansową elitą. Jazz nad Odrą zmienił się w imprezę w stylu "mecz na harmonijkę ustna Polska-Czechy" i spektakle "Blues Brothers" z nadwornym satyrykiem i prezydentem miasta w rolach głównych. Znika charakter i oryginalność - w pubach szkockich i irlandzkich gra już muzyka z Vivy - dla alternatywy - z Vivy II. W mieście środka tętni muzyka środka. Zestandaryzowały się nawet reklamowane w "Radiostacji" "Pięć nutek" i "Wagon" - przypominając wystrojem wysyp dyskotekowych klubów z identycznymi żelaznymi schodami i obitym elegancką, drogą, pseudonitowaną blachą barem.

 Pośrodku rynku, nieopodal miejsca festynów wyrosła zaś za horrendalną sumę osławiona, postsocrealistyczna fontanna "Zdrój" (oficjalna nazwa) - postawiona decyzją byłego prezydenta, teraz senatora Bogdana Zdrojewskiego, który w tekście dla "Przekroju" chwalił się, że "na szczęście" mieliśmy powódź, bo by zorganizować Expo - dobrze "być po jakimś kataklizmie".



 "Druga strona rzeki"


 Nie wiem, czy władze miejskie wchodziły do śródmiejskich barów, do "Kleksa" na przykład, gdzie pani bufetowa, która rezyduje zawsze za barem pod foliowym baldachimem, podobnym do scenografii z "Domowego przedszkola", wyszła raz zza lady, podeszła do chłopaczka: "Usiądź i wszystko opowiedz" - rzekła cicho, a on spuścił oczy i usiadł za ceratą w różyczki. "Opowiedz" - mówiła bufetowa. - "Mów, bo ja widzę, że ty tu ciągle przychodzisz, ale wiedz, że takich jest wielu. Mów - ojciec pije w domu? Matka też? Dobrze, ja będę ci dawać codziennie obiad, ale nie licz na wiele, bo nie jesteś jedyny w tej dzielnicy, ja dam ci tyle, na ile mnie stać. No, podejdź do lady. Chcesz mielonego? I marchewkę? Pani Basiu, pani da mielonego". Potem bufetowa wróciła za bar i zaczęła wybijać znów cyfry na starej, stalowej kasie "Oka", znów podawała chłodne piwo i podwójne pierogi - smaczne i tanie - na wynos i na miejscu. A chłopaczek siedział i jadł. Chłopak z dzielnicy, mały kibolek ze Śródmieścia, jeden z wielu, niektórzy z nich chodzą do czerwonego gimnazjum na Grunwaldzkiej, z klatką schodową pośrodku, okratowaną i ukraszoną olejnymi balkonami, jak spacerniak. W gimnazjum zaś młoda zdesperowana nauczycielka od angielskiego krzyknęła kiedyś do drugoklasistki: "Masz jedynkę". A tamta: "A ty nie masz już samochodu". Wkręcała, samochód jak stał, tak stoi. Ale młoda nauczycielka nauczyła się życia, zrozumiała, że jak wstawi lufę podwórkowemu chłopaczkowi, ojciec zmasakruje mu potem w domu twarz. No - może nie zmasakruje. Ale na pewno go potarmosi. I po co?

 Nie wiem, czy fontannowy prezydent odważyłby się pochwalić - jak przed mediami - "że Wrocław nie ma już większych potrzeb niż <<Zdrój>>", czy powiedziałby to w popowodziowym baraku z malutkimi okienkami, w świetle tanich jarzeniówek podwieszonym pod sufitem mieszkalnego pokoju.

 Być może władze - stawiając fontannę za około 2,5 miliona złotych (!) -
zapomniały, że z dala od Rynku, od osławionej fontanny stoją kolejne domki dla powodzian: puste od 1997 roku, obłożone bogatą infrastrukturą, niemożliwe jednak od zamieszkania, zagrzybione i plastykowe - pomniki finansów utopionych w chybionych inwestycjach powodziowych. Po mieszkania komunalne czekają zaś Wrocławianie w kolejkach od lat. Ta sfera Wrocławia została jednak zepchnięta poza silikonowe centrum, na drugą stronę Odry. Tak samo jak istniejące jeszcze na szczęście jadłodajnie, kawiarnie i piwiarnie - z piwem cztery razy tańszym niż po drugiej stronie mostu. Przetrwała sieć Gastronomicznej Spółdzielni Inwalidów z gęstymi firankami, pierogami w śmietanie i wiśniówką, przetrwały osiedlowe szynki. Przetrwały lokalne ryneczki: Leśnica, Agora, Brochów, Psie Pole, Księże Małe... Wrocław - wchłonąwszy miasteczka winien uczynić z nich atut, nie zaś spychać w zapomnienie, dobijać tanim supermarketem. Nie trzeba stachurowskiego zadęcia, egzaltacji "tym, co i tak przeminie", by dojrzeć, że właśnie lokalne środowiska, klientela podwórek Śródmieścia, Brochowa, Traugutta - odznacza się najsilniejszym poczuciem tożsamości i solidarności (co było widać choćby podczas powodzi, kiedy lokalni menele przerzucali worki z piaskiem, a szanowane rodziny śmiały się z żulików i prowadzały dzieci nad Odrę oglądać wysoki poziom wody). I środowiska tych starych dzielnic powinno się wspierać i animować, a nie stygmatyzować spychając do roli kryminogennych "bermudzkich trójkątów". Bo pomimo wielu patologii - w tych miejscach pozostał choć autentyzm i tożsamość, historia miejsca, którą miasto najwyraźniej gubi. Pozostała więź - taka jaka jest, taka na jaką zasłużyliśmy, lepsza niż nic, lepsza niż  pustynie, które wyrastają wokół.





 W starych dzielnicach Wrocławia pojawiają się squaty - pustostany - te najgłośniejsze zajmowane często przez post-punków, anarchistów. Kilka przyjęło nieformalny status alternatywnego domu kultury - jednemu udało się dostać od miasta lokal do wyremontowania - na Jagiellończyka. Zaczęli działać legalnie. Squat stał się więc miejscem nieodpłatnej edukacji kulturalnej (jakkolwiek by jej nie rozumieć), otworzył drzwi przed chłopaczkami z podwórka (centrum nie stało się więc gettem, hermetyczną wyspą, trwającą mimo oporu mieszkańców wrośniętych w robotnicze Śródmieście). I nawet jeśli działalność taka nie jest efektowna i spektakularna, nie przynosi medialnego splendoru, to i tak miesięczny program Jagiellończyka wykroczył poza punkowskie koncerty, stał się bogatszy niż działalność niejednego finansowanego z budżetu domu kultury. W sensie tak ilościowym, jak jakościowym. Centrum zaczęło być identyfikowane na "wolnościowych" portalach, w warszawskiej Radiostacji, zinach. Nie było ani pozerską kontestacją, ani niedojrzałym buntem (mimo że takie niebezpieczeństwo bez wątpienia stoi przed każdym ruchem alternatywy). Iluż nie wymienić by o squacie uwag krytycznych, w pamięci pozostać musi fakt, że jego animatorzy nie walczyli o układ w mieście, o znaczące finansowe środki, wpływy - o wszystko co staje się naturalnym (całkiem zresztą uzasadnionym) elementem nurtu oficjalnego. Oni chcieli działać. By tak się jednak stało - nie wystarczy idea siłaczki - potrzebna jest efektywność. I kiedy squat zmontował DKF, otworzył bibliotekę, organizował odczyty, emisje reportaży, koncerty, kiedy wyszedł poza wąskie ramy "wolnościowej kontestacji" i wchłonął tak część własnej dzielnicy, jak i pozyskał część elit - pojawiła się inspekcja. Kontrola w budynku wykazała konieczność dostosowania centrum do wymogów unijnych - wymianę instalacji sceny na ognioodporną, wymianę krzeseł, drewnianych stropów i podłogi - na atestowane... Centrum zostało zamknięte.

 Są jednak studenckie sceny, odradzają się filmowe festiwale: KAN, przegląd na Działkowej, Słubickiej, działa Pałacyk, studencki klub filmowy "Fosa", wznawia działalność DKF na Politechnice. Na przeglądach tak zwanych undergroundowych filmów, niskobudżetowych dokumentów sale pękają w szwach. Ściąga publika na nielegalnie organizowane pokazy reportaży w dzikich piwnicach, ekspozycje z magnetofonem na baterie, zdjęcia przybijane gwoździami do betonowych ścian. Odradza się więc powoli studencka kultura - i dzieje się to właśnie w momencie największego finansowego kryzysu, "off" rodzi się pod presją likwidacji klubów, budżetowych cięć, nieokreśloności. Składnice i kiermasze taniej książki - bez reklamy, promowane pantoflową, SMS-ową, mejlową pocztą - przyciągają tłumy, na stałych wyprzedażach - na przykład na placu Kromera -  gdzie książki kosztują od grosza do złotówki - pojawiają się wierni klienci i dostawcy - oddający winyle i powieści nawet poza godzinami urzędowania biblioteki - wrzucając je przez szparę w drzwiach. Druga strona medalu: biblioteki z braku miejsca wyrzucają księgozbiory - na filologii na przykład niczym w hrabalowskiej powieści pojawiają się całe kartony niechcianej literatury. Sam jeżdżę po bibliotekach, wynoszę z korytarzy, piwnic pudła, ładuję do nyski oprawione w płótno tomy dzieł wszystkich Balzaka, Bułhakowa, całą radziecką prozę wiejską, nieprawomyślne z definicji powieści: rumuńskie, bułgarskie, węgierskie, polskie reportaże z lat 60., także Szczypiorskiego, Wojciechowskiego, pocztówki, płyty...

 Naukowa księgarnia "Kwant" znikła ze Świdnickiej - pomimo ciągłych apeli i podpisów. Wcześniej zlikwidowano największą księgarnię muzyczną, na miejscu której stanęła następna ekskluzywna restauracja. Pod ciężarem multipleksów padły kina "Pionier", "Polonia", "Studio". Kolejne multipleksy mają być sytuowane przy istniejących już kinach (na przykład przy Kinie Lwów).

 Mamy więc tu do czynienia z identyczną strategią, jak w przypadku wspomnianych już supermarketów sytuowanych dokładnie naprzeciw lub na miejscu targów. Władze miejskie mówiły zresztą wyraźnie, że targowiska są nieestetyczne i mają zniknąć, by zostać zastąpione właśnie przez megacentra. I tak - przy poklasku mediów, zamieszczających na czołówkach mapki i rysunki powstających supermarketów, likwiduje się kolejne place, ostatnio: na Gądowie. Na miejscu bazaru z "brzydkimi straganami" stanie "słoneczny, wesoły megamarket" - dokładnie naprzeciw istniejącego od dawna domu handlowego "Astra".

 Trwają ciągle - pomimo pogłosek o likwidacji: wielkie niedzielne targi na Niskich Łąkach, bazary z wszystkim, przepełnione ulicą Chmielną, disco-polo, Frankiem Kimono, meblami wystawianymi na kolejowe tory, adapterem, stosami "Ekspresów Reporterów", starymi rowerami, torbami zardzewiałych śrubek, leniwą rozmową, życiem. Są wreszcie codzienne pchle targi - nielegalne, poukrywane po podwórkach, tuż za odnowioną fasadą, targi niczym z szulkinowskich filmów, z wejściem przez odartą schodową klatkę, w kamiennych studniach, przy mostach. Miejsca gdzie - to nie literacka stylizacja - sprzedawcy, kupujący mówią, że "uciekli z Rynku", bo tam "nie da się przetrwać", czy że "tam nie ma już po co iść". Rynek zaś odwzajemnia się apartheidem plebsu - na wejściach pubów i knajp pojawiają się napisy: "obuwie sportowe zostaw w domu" i rzeczywiście: bramkarze (obrońcy kultury wysokiej) - nie wpuszczą marginesiaków, dresiarzy, a i studentów w adidasach. W imię nowoczesnej estetyki.



 "Brzydkie marginesiaki "




 "Trójkąty bermudzkie" powinny zniknąć - takie jest założenie. Nie są zgodne z wizją postępu i "słoneczności". Stąd pojawiła się nie budząca w lokalnych mediach większych kontrowersji idea rewitalizacji - a więc rozbicia "lumpenproletariackich struktur" poprzez wysiedlanie mieszkańców mieszkań komunalnych i przenoszenie ich w inne rejony miasta - rozdrabniając na mniejsze grupy. Podobnie jak nie psuła "postępowego" samopoczucia akcja usuwania z dworca bezdomnych przed Kongresem Eucharystycznym, wywożenia ich poza Wrocław, by nie razili estetycznie pielgrzymów przybywających na spotkanie z papieżem. W zapomnienie poszły kolejne czystki: likwidacje cygańskich obozowisk, łapanki Romów, deportacyjne samoloty obłożone konwojem, reporterzy obserwujący z daleka płytę lotniska, milczenie policji, później chaotyczne próby odtworzenia zdarzeń, jakieś niedobitki, rozpaczliwe ucieczki z dziećmi z miasta, bieg do podmiejskich pociągów. W imię realnej stabilizacji łączonej z estetyką postępu alternatywę, mniejszości i margines wmiata się pod dywan. Co jednak najbardziej niepokojące - czyni się tak bez szerszej społecznej dyskusji, a wspomniane akcje nie budzą żadnej refleksji. Za nową estetyką przychodzi nowa etyka.

 Tandeta

 Przyszedł czas ulicy Krokodylej. Odwołania do literatury wiążą się z ryzykiem stylizacji, poetyzowania rzeczywistości. Kiedy jednak zderzamy się z jedynie słuszną doktryną "nowoczesności" - pseudoimitacyjnego, taniego  postępu i z ceną sukcesu - ciążącą rewitalizacją i milionowymi plastykowymi fontannami na Rynku - warto sięgnąć do Szulca - choćby po to, by przypomnieć inny sposób postrzegania rzeczywistości, odnaleźć inny pryzmat estetyczny. Ulica Krokodyla była nie tylko zimna i bezduszna, ale przede wszystkim fałszywa, tandetna. Tandetna jak odpadowe plastiki, regipsy, demontowane już na Zachodzie podłogowe panele, jak styropianowe stropy, imitacje cegieł, imitacje zabytków. Tandetna jak mit gospodarczego cudu z jego naskórkowymi inwestycjami, kłamstwem zawsze dobrej władzy lokalnej i zawsze złej Warszawy, która "wszystko popsuła" (argumentacja wygodna nie tylko dla decydentów ale i lokalnych mediów: bezpieczne narzekanie łączone z oskarżeniem podmiotów nieosiągalnych). Ulica Krokodyla wychodzi więc i z fikcyjnych konferencji prasowych - informujących na przykład o kolejnym "radosnym" osiedlu, budowanym przez "angielską firmę" (po konferencji, poza publikacją "  okazuje się, że nie ma osiedla, a jedynie jego komputerowa symulacja przygotowana za miejskie pieniądze przez firmę rejestrowaną nie w Anglii, a raju podatkowym). Konferencje, na których okazuje się, że nawet nie zapłacony podatek VAT jest gospodarczym sukcesem - pomimo "złej Warszawy" - miasto odniosło sukces, bo w ramach zwrotu długu z odsetkami - oddaje zamiast gotówki nieruchomości. Agresywna iluzoryczność wyziera z billboardów i city-lightów: informujących o "największej w Polsce dyskotece", o identycznych multipleksach i handlowych centrach (miniaturach Janek i Marek), których "zazdrości nam cała Polska". Wyjątkowość budowana na bazie nijakości. W miejskiej topografii "największe inwestycyjne sukcesy" ucieleśniają dwa darmowe autobusy wiozące na obwodnice stopowiczów i rodziny kultywujące konsumpcyjne niedzielne pielgrzymki do supermarketów.

 Zwieńczeniem ideologii Krokodylej Ulicy jawi się mrzonka wrocławskiego Expo, przedmiot propagandy nie tylko lokalnej, ale i ogólnopolskiej. W artykule "Przyjechali, pochwalili" na czołówce sobotnio-niedzielnej "Gazety Wyborczej" z tautologicznego leadu dowiadujemy się, że Wrocław jest "pełny życia, żywiołowy" i dalej - że miasto, które chce konkurować na przykład z Szanghajem, Buenos Aires, czy Moskwą zostało pochwalone przez delegację Międzynarodowego Biura Wystaw za "zachwycające poparcie ze strony ludzi tu mieszkających". Władze chcą, by Expo było dochodowe i planuje, by "nie ustępujące niczym konkurencji" siedemsettysięczne miasto sprzedało dwadzieścia dwa miliony biletów. Piśmiennictwo sukcesu jest skuteczne - wielu mieszkańców w potocznych rozmowach wyraża przekonanie, że Wrocław Expo ma już przyznane i że dzięki wystawie miasto stanie się turystycznym centrum Europy.

 Na fali gorączki międzynarodowej ekspozycji znikają ulice, powstają biurowce - puste powierzchnie czekające na wynajęcie, monopolistyczna firma archeologiczna stawia szklane domy ze środków za ekspertyzy. A pracujący na budowie znajomy wraca na wieś, zwozi do domu porcelanę, stare garnki, resztki tego, co udało się wziąć, resztę zakopuje, skrywa pod ziemią strzaskaną zastawę, wreszcie kości ze zbiorowego grobu i milczy - jak nakazał mu pracodawca. Nie może powiedzieć, bo nie dostanie więcej zleceń, a wykonawca nie dokończy na czas budowy - zablokowanej wykopaliskiem. Znajomy jeździ co dzień do Wrocławia: pracował na autostradzie, budował multipleks, robił place pod supermarkety - pieniędzy nie dostał (odsetki od należności - nawet gdyby kiedykolwiek je odzyskał - są dla firm lepsze niż komercyjny kredyt;  nie opłacony podwykonawca to najtańsza forma pozyskania źródeł finansowania). Znajomy wziął kredyt na zapłacenie zaległego podatku VAT. Powinien jechać do sanatorium - dziś chodzi z trudem. Niby nie wolno mu dźwigać, naprawiać samodzielnie sprzętu. Wziął zastrzyki, demontuje i spawa ramę, pojutrze odpala maszynę i zjeżdża znów do miasta. Byle dostać na ropę  i nie wypaść z obiegu.

 Wrocław rośnie zaś iluzją reality-show imitujących dokument, siecią policyjnych, ulicznych kamer, dzięki którym "można zobaczyć się w internecie" i wreszcie - mitu turystyki - rozwiązania na wszystkie problemy - rozwiązania dla Wrocławia, miasteczek, dla rolnictwa, dla Polski.



 Koniec





 Na zakończenie kilka nowości z miasta sukcesu (współfirmowanego przez dawną Pomarańczową Alternatywę, która weszła w orbitę wrocławskich elit): na afiszach plakaty nowych wydarzeń kulturalnych - grana będzie znowu "Zemsta nietoperza", wrocławianie zobaczą mecz bokserski, mogą wybrać się także do "galerii" na "popisy żonglerki i grillowanie na parkingu".

 We Wrocławiu odbył się właśnie ślub bohaterów polsatowskiego "Baru" - wydarzenie ściągnęło pod Pałac Ślubów tłumy mieszkańców i przyjezdnych.

 W mieście pojawiły się dwie głośne ekspozycje. Pierwsza - na miejskim rynku - o "Expo 2010". Na zdjęciach - dawny czarno-biały Wrocław - obok - ten kolorowy, odmieniony, zapisany obiektywem z rybim okiem. Niczym w czarodziejskiej kuli błyszczy "galeria", parkingi, wreszcie kulturalny sukces - tłumy na Rynku w czasie koncertu Radia Zet. Pod zdjęciem uśmiechniętego prezydenta Huskowskiego czytamy: "Wrocław (...) na pewno jest jednym z najbardziej dynamicznie rozwijających się miast Polski. Metropolią o wyjątkowej atmosferze i tradycji, ambitnych dążeniach i ugruntowanej pozycji na mapie Polski i Europy. (...) Wierzę, że jesteśmy w stanie podołać każdemu zadaniu. (...) Jestem przekonany, że potrzeba rozwoju i ekspansji, tak mocno charakteryzujące wrocławian, zaowocuje realizacją wielu ambitnych planów, w szczególności projektu Expo 2010".

 Na drugiej wystawie - w Galerii BWA - możemy zobaczyć dmuchanego orła, amerykańskiego żołnierzyka z okrwawioną głowa BenLadena (tytuł: "Mam go!"), billboard z domem z sajdingu w tle ("Czy polski bałwan wyprze niemieckiego krasnala?"), wreszcie - obraz z Chrystusem (napis zamiast "Jezu, ufam Tobie" głosi "Taniej już nie będzie"). Paweł Jarodzki, współautor ekspozycji, pisze w komentarzu: "Chcieliśmy pokazać po prostu przyjemną wystawę dla mieszkańców naszego miasta, mówiącą w sposób z lekka ironiczny o tym, co dzieje się aktualnie w sferze wizualnej naszej rzeczywistości. Wystawa okazała się mieć - ku naszemu zdziwieniu - wielką siłę". Wspomina, jak ekspozycja została we Wrocławiu wyrzucona z wcześniejszej, innej galerii i pisze: "Oczywiście mamy zamiar dalej jeździć po kraju, a nawet być może za granicę, gdzie będziemy pokazywać to co robimy i zawsze się powoływać na wrocławskie korzenie. Nawet jeśli nie jesteśmy w ogóle podobni do państwa Gucwińskich, iglicy, Hali Ludowej, Expo 2010, bohaterskiej obrony przed powodzią i pięknie wyremontowanego rynku".

 Wystawa nosi tytuł: "Sztuka przez duże G". Przy wyjściu z ekspozycji stoją dwa - przyciśnięte do siebie kineskopami telewizory. Przez szparę widać w obu ten sam obraz: człowiek - dyszący, zmęczony, pełen zapału. Uprawia nieskończony miejski jogging.

 Biegnie w pustkę.






Tekst nieznacznie skrócony ukazał się w Tygodniku Powszechnym pod tytułem "Palę Wroclaw".



 wydanie: lipiec, 2002    publicystyka    strona główna  

© dziennikarze wędrowni