dziennikarze wędrowni




archiwum




 wydanie: maj, 2002    reportaże    strona główna  




A wolność czym dla pana jest?

jan janusz morawiecki, jędrzej morawiecki - tekst
filip łepkowicz - zdjęcia


- Od jak dawna pan tu jest?
- Od początku jak szpital nastał.
- Który to był mniej więcej rok?
- Pięćdziesiąty siódmy.
- A jak pan tutaj trafił?
- Przenieśli mnie transportem. Z innego szpitala.
- Pamięta pan coś z tego...
- Ja wszystko pamiętam.
- Może pan opowiedzieć? Jak wyglądał sam transport...
Salowy powiedział, że jedziemy do sianokosów, na Zachód. Nikt nie mówił, że to na stałe. Pozbierali nas i... Pociągiem my przyjechali. W jednym wagonie cały oddział był. Z lubelskiego.  Jak wyjechaliśmy o czwartej po południu, to dojechaliśmy na szóstą rano. Później z Wrocławia przywieźli nas samochodem. W piżamach. Dojechałem, poczułem wielki smutek. Gorsze jak obóz, bo taki dziwny wygląd był. Nie mogłem tego przeżyć. Pacjenci nieprzytomnie straszni. Ale poszedłem do pracy i szybko mi przeszło.
- Jak widzieliście państwo, jest zupełnie przytomny, w takim kontakcie jakimś rzeczowym. On cały czas jest taki jak teraz... Ja nie widziałam go... Być może on jest po prostu zdrowy. Ale on nic innego już nie ma, tylko ten szpital.  On nie jest chyba nawet w stanie sobie wyobrazić jak wiele szans stracił, jak mógł żyć. To dla niego cały świat. Takich jak on, ludzi z transportów jest tu więcej. Myśmy tutaj mieli taką mapę, w której powbijaliśmy sobie takie chorągiewki: skąd który pacjent jest na tym oddziale. No więc z całej Polski byli.

 Szpital psychiatryczny w Lubiążu, wiosna 2001. Rozmawiali: pan Marian - pacjent z transportów i pani psycholog.

 Zaczynają się roczne przeszło poszukiwania. Próba odkrycia przeszłości szpitalnej, przemilczanych transportów, archiwa, biblioteki, rozmowy z dyrektorami, personelem, budowanie z wyrywkowych wspomnień spójnego obrazu psychiatrycznych szpitali lat 50. i 60., miejsc, gdzie skrzyżowało się życie stłoczonych pacjentów, upakowanych w wagonach, sanach i warszawach, personelu z ogłoszenia, z przymusu, lekarzy przyjeżdżających za chlebem, z nakazu, z ciekawości. Historia o strachu, rozpaczy, młodzieńczym wyzwaniu, pasji eksperymentów, nudzie prowincji i apatii po neuroleptykach, o "rządzeniu" i "byciu rządzonym", o szronie na ścianach, pacjentach co "padali jak muchy", lekarzach "na zesłaniu". O tych, co nie mają już gdzie iść i o tych, dla których tamten epizod nie wart jest wspomnienia.




 II.


 Najpierw kilka słów o Lubiążu. Tu rozegra się spora część historii. Mała dolnośląska wieś nad rzeką, koło Wołowa, przykryta lasem, wzgórzami, uśpieniem. Lubiąż żyje polami, pękiem sklepów i przede wszystkim - psychiatrycznym szpitalem. Pod bramą kompleksu rozkładają się wschodnie stragany, asfaltową drogą idzie co dzień z bloków personel. Historia lecznictwa psychiatrycznego rozpoczęła się tu już w 1830 roku w klasztorze cystersów. Tam po raz pierwszy powstał profesjonalny zakład lecznictwa i pielęgnacji... W 1940 szpital w klasztorze przestał istnieć. Ordynator szpitala w Lubiążu, Jacek Kacalak: "Do dzisiaj zagadką pozostaje co stało się z pacjentami z tamtego okresu, biorąc pod uwagę postępowanie Rzeszy Niemieckiej w stosunku do chorych psychicznie. Jeszcze do maja 1945 roku szpitalem zarządzał niemiecki dyrektor. W szpitalu przez pewien okres stacjonowały wojska radzieckie, które prowadząc rabunkową eksploatację obiektu, opuściły go w 1949 roku. Wtedy całą przestrzeń szpitala przejął ówczesny resort rolnictwa, który zorganizował tu Ośrodek Szkolenia Kadr Mechanizacji i Rolnictwa. W 1956 roku ośrodek został rozwiązany - pozostawiając po sobie kolejną dewastację obiektu. W kwietniu 1957 roku, do opuszczonego obiektu przybył pierwszy transport chorych psychicznie z przepełnionych szpitali psychiatrycznych z całej Polski. Jednak oficjalne otwarcie szpitala psychiatrycznego w Lubiążu nastąpiło dopiero 25 maja 1958 roku. To bardzo ważne - otwarcie nastąpiło po roku od przywiezienia tych pacjentów. Po przejęciu obiektu przez lecznictwo psychiatryczne, po wojnie, nie dokonywano remontów i modernizacji obiektu. Nie zapewniano funkcjonującego ogrzewania, oświetlenia, zaopatrzenia w wodę i fachowego przygotowania personelu. Do tego ogromne przepełnienie. Stąd pierwsza kontrola z pionu lecznictwa psychiatrycznego w 1968 roku wykazała skandaliczne warunki przebywania chorych psychicznie".




 III.


 "Niemcy uważali, że tu jest malaryczny klimat, dlatego zmieniali co pięć lat pielęgniarki, salowe, wszystkich pracowników... A ja 41 lat już tu wytrzymałam!" - doktorowa uśmiecha się, kręci głową, żartuje. Siedzi na ławce pod kasztanem, rozmawia z panią psycholog, wspomina. Przed oczami staje dawny Lubiąż, prom, pacjenci rozstrzelani przez Niemców. Doktorowa zatacza łuk ręką: "Tu z tyłu jest taki zarośnięty cmentarzyk, tam gdzie pacjenci na fiołki chodzą i w maju co nieco baraszkują, bara-bara - tam jest zbiorowa mogiła". Później czasy powojenne, szpital, personel dojeżdżający z okolicznych wsi, poranny sznur rowerów przez pola. W końcu wspomnienia o lekarzach: "Była jedna Niemka, została z akcji przesiedleńczej. Bała się wszystkich, spała w trumnie. Raz zaszedł listonosz do domu. Jak poruszyła ręką - dostał zawału. Była przełożoną pielęgniarek. W końcu zawieźli ją w trumnie do domu opieki - tam zamieszkała. Kto jeszcze? Maksymowicz była bardzo fajna. Narzekała tylko strasznie na tych pierwszych dyrektorów, bo wypisywali czysty spirytus. Biedactwo, przychodziła - <<Wandeczko, oni mi ciągle powtarzają: wypisz, a jak ja mam to potem rozliczać? Tak litr za litrem?>>. Inna herbatę grzebieniem mieszała, bo łyżek nie było. Wielu rzeczy brakowało. Tak, woda zamarzała, na ścianach był szron. Przyjeżdżali dziennikarze. Ale co? Miałam powiedzieć coś na dyrekcję? Przecież by mnie zwolnili". Do Lubiąża trafiła z ogłoszenia. Wcześniej jeździła po wsiach, przygotowywała pogadanki o higienie. Dojrzała informację w gazecie, zgłosiła się. Została zastępcą ordynatora - jak i inni. Zastępcą - by dopełnić formalności. Ordynatorów i tak nie było. Pracowała, żyła, grali w brydża, spotykała się wieczorami z towarzystwem. Piastowała stanowisko, mijały lata. "Był tu taki Ruski - ten to był aparat, z Krymu przyjechał. Pół litra i pod koc - to była jego recepta. Później wyjechał do siebie, przysyłał listy" pół po rusku, pół po polsku. Pisał: <<dorogaja Wanda>>". Doktor Sokołowska sypie dowcipami, miła, czarująca. Wspomina z rozrzewnieniem dawne czasy, żegna się: "Co złego to nie ja, jak mówią Amerykańcy", cmoka, ściska, wstaje z ławki. Ubrana w brązową sukienkę, frędzle zamiatają na wietrze, w słońcu błyszczy długi, kremowy kołnierzyk. Siwiuteńka, włosy zaczesane do tyłu, mówi że nudno, nie ma co czytać, nawet ksiądz wyniósł wszystkie książki z plebanii, co tu robić, w końcu znika w ciężkiej willi.

 Pani psycholog prowadzi dalej, wspomina coś o imieninach pani Wandy, że trzeba będzie wpaść, wieje letni wiaterek, szpitalna brama, na placu ormiańskie stragany, "oni zawsze wiedzą, kiedy będzie pensja w szpitalu wcześniej niż pracownicy, zjeżdżają. Teraz też chyba będą płacić, jak taki jarmark się rozłożył" - śmiech.

 Asfalt, szpaler drzew, bloczki, domofon. Staje starszy specjalista BHP, w szpitalu od 44 lat. Przeszedł wszystkie stopnie: od pielęgniarza, salowego, kierownika, skończył prawo. Oczy stalowe, mówi twardo, konkretnie: "Jak zacząłem pracę, nie patrzyłem przecież - jakie zajęcie, tylko jaki zarobek. Dopiero potem przyszły szczeble kariery zawodowej, dodatkowe korzyści finansowe. Szkolę, pokazuję najczęstsze objawy agresji chorego. Na ich zachowanie pracownik nie ma żadnego wpływu. I nigdy nie miał".







 IV.


 Janina Bazyluk. Do Lubiąża przyjechała 15 marca 1954 roku, razem z koleżanką. Dostały nakaz pracy. Jak zobaczyły szpital, zabarykadowały się w pokoju, płakały, nie wychodziły dwa tygodnie. Personalny podawał im przez okno jedzenie. A po dwóch tygodniach - nagły wypadek, były potrzebne, by zatamować krwotok, wyszły, zaczęły pracę. Zostały. Po dwóch latach zobaczyły pociągi z centralnej, wschodniej Polski. "30 kwietnia 1956 roku o godzinie 24 przyjęliśmy pierwszy transport pacjentów, zbierany z kilku szpitali. Byli to okropnie nieznośni pacjenci. Bardzo chorzy pacjenci. Bez nóg, bez rąk... Niepodobni do ludzi. I wielu z nich nieufnych, w sobie zamkniętych, agresywnych, podejrzliwych... Przyjmowaliśmy prawie do rana.

 To jedno z najważniejszych, przeraźliwych wspomnień. Następnego dnia wypadało pierwszomajowe święto. Wszyscy stanęli na sali dziennej, stłoczeni straszliwie. Zrobili bunt. Było 57 epileptyków, ale to epileptycy tacy, że... Chłopy jak dęby... Ja, malutka niewiasta, wśród tych chorych jedna pielęgniarka i kilku salowych... Musieliśmy sobie radzić. A oni nie puścili nas na salę. Nie wpuścili, krzyczeli: chleba! To taki bunt był, jak ja nie wiem, to straszne, i nie wpuścili nikogo. Każdy się bał wejść na tę salę. Ja pierwsza otworzyłam drzwi, inni za mną... Wyszłam cało z tego. Dopiero później żeśmy przywódcę jednego jakoś ubezwłasnowolnili... I wyprowadziliśmy go na inną salę... Dostał, pamiętam, gram ewipanu,  to mu nawet powieka nie zadrżała. Potem drugi gram...

 Szpital nie był przygotowany do leczenia, ale prace trwały intensywnie.

 Warunki były trudne. Jak się szło, to na tacy było 180-200 iniekcji na oddział. A to trzy razy dziennie trzeba było podać. A taca z lekami to taka jak... jak ta ława... Z wielkimi uszami. Nosiłyśmy we dwójkę, jedna nie dawała rady. A na ścianach był szron. Pięć centymetrów. Zimno, wysiadły kaloryfery, wszystko wysiadło. Do tego jeszcze szczury latały po sali. Na insulinie parnik, czyli taki trociniak. Przez całą salę szła rura. I nigdy nie było wiadomo, czy pacjentka się nie budzi z insuliny, czy z zaczadzenia. Bo to różnie można było myśleć".

 Pielęgniarka Bazylukowa siedzi w kucki na fotelu, w swojej willi. Maleńka jak lalka. Częstuje ciastem, gestykuluje, wspomina znów transporty. "Jeszcze w innych szpitalach niewygodnych pacjentów bito, zanim do nas przyjechali. Bo personel jak personel, ludzie jak ludzie. Wiadoma sprawa, jeden wytrzymuje, drugi nie. Tak. Jak i w więzieniu. Jeden będzie bardziej wyrozumiały, drugi mniej. Dużo było wypadków. Oni byli wycieńczeni. Ile było nieraz złamań! Odwitaminizowani, odwapnieni... Bez ruchu przecież, to wiadoma sprawa, że podkurcze, że pacjent pacjenta popchnął i poleciał. Tu sobie złamał nogę, tu rękę... A iluż tych bez rąk, bez nóg. No i jeszcze do tego łazienki nie było na oddziale, trzeba było ich nosić do pralni, w kocach, bo nawet wózka nie było.

 Nikt się nad tym nie zastanawiał. Takie były warunki i w takich trzeba było pracować. Po prostu nie było jeszcze możliwości. Wiadomo: wszystko przyjdzie z czasem, dyrektor powiedział, że będzie się starał, oczywiście, co tydzień były odprawy... Kierownictwo miało podejście do ludzi. Dlatego wspominam ten czas miło, serdecznie".




 V.


 Pan Marian i pani psycholog po raz kolejny.

- Pan wie, że pan w Lublinie do szpitala trafił z polecenia
  sądu?
- Ja wszystko wiem, wszystko pamiętam.
- A wcześniej w pegeerze pan pracował?
- No...
- A do szkoły pan chodził jakiejś?
- Zawodówki.
- Jaką zawodówkę pan...
- Stolarską.
- Pracował pan w tym zawodzie?
- Dwa lata.
- Zanim się stało to, za co pan trafił, tak?
- Uhu...
- A, co to było, panie Marianie? Jakieś ciężkie przestępstwo?
- Pegeer dał mi takie mieszkanie: dziury w ścianach, że ręka
  weszła. A ubrań nie miałem. Styczeń, mróz był 36 stopni.Coś
  mi rano odbiło i podpaliłem budę. Taką drewnianą.
- I za podpalenie tego domku, tak?
- Tak...
- Kiedyś jak było, jak traktowano pacjentów?
- Dyscyplina była... Wstrząsy dawali elektryczne. Znęcali się.
  Zbili, skopali i można było się nabawić kalectwa.
- A palce jak pan stracił?
- Skaleczony byłem, jak ładowałem wagony. Owinęli mi bandażem
  i nie zmieniali bandażu i...
- I wdała się infekcja, tak?
- Tak.
- Ile pan miał lat w 1957 roku?
- Dwadzieścia jeden miałem a teraz sześćdziesiąt cztery.
- Czyli czterdzieści trzy lata pan tutaj spędził w szpitalu,
  tak?
- No...




 VI.


 Dyrektor szpitala psychiatrycznego w Lubiążu Dariusz Wilbik. Refleksja pierwsza:
"Teraz nie jesteśmy w stanie stwierdzić, czy rzeczywiście były to nadużycia. Wiemy, że w Związku Radzieckim była rozpoznana schizofrenia ubogoobjawowa, polegająca na tym, że ktoś nie lubił komunizmu. To nie cyniczne anegdoty, tylko fakty. Ale stwierdzenie z całą pewnością, że w Polsce była psychiatryczna zsyłka osób niewygodnych - to byłoby nadużycie. Nie jesteśmy już w stanie dojść faktów. W przeważającej części były to raczej osoby, które rzeczywiście, nie funkcjonowały w środowisku. Ot, taki wiejski głupek, ktoś, kto snuł się po okolicy - co się z nim robiło? Pakowało i przywoziło do nas. To najprostsze rozwiązanie. No i czymś takim był Lubiąż, Stronie Śląskie. Po prostu miejsce izolacji".




 VII.


 Leopold Krupski rozmawia z sąsiadem przez płot, na działkach. Wspominają dawne czasy, swój przyjazd do Lubiąża. "Dowiedzieliśmy się na gębę. Cisza, spokój, dobre pieniądze. Można było rządzić. I rządziliśmy". Mówią jeszcze, że przyjechali poprawić byt i poprawili. Dawni salowi cieszą się życiem, czystą wodą, chodzą nad Odrę łowić ryby, patrzą na niebo. Gawędzą w upale.




 VIII.


 Poszukiwanie kolejnych śladów, kolejnych miejsc. Pytanie o prawdę innych śląskich szpitali psychiatrycznych.
Stronie. Górskie uliczki, lody z automatu, tanie cukierenki, garść lumpeksów. Wyżej szpital. "A co? Panowie przyjechali znowu nas gdzieś wywieźć?" - pacjenci patrzą uważnie, później rusza lawina, lęków, rozpaczy, wspomnień. Jedni mówią o wagonach towarowych, inni o karetkach. Noclegi na podłodze, "Jedźcie, będziecie mieć tam powietrze", podróż w piżamach, strach przed nieznanym. "Płakałam, że taka młoda i jadę. Jak to jakie wrażenia?" - kobieta śmieje się, patrzy w oczy. - "No jak się miałam czuć? Na blokach było zimno, piece w nocy stygły, ludzie chorowali. Jedna się zaczadziła. Teraz jest ciepło, dobrze". Mieszają się miejsca, fakty, dziesiątki ludzkich historii. Jednego kąpali w lodowatej wodzie, najgorzej było w Kłodzku. Inna mówi, że do tej pory co pewien czas ucieka do Wałcza, kolejna ciągle się przytula do opiekunki, "siostry dobre, a ta szczególnie, to kobieta szlachetnego serca, szlachetnej duszy". Siostra wychodząc z bloku, zamyślona:  "Wiadomo, szorowaly podłogi, wiadomo, paliły w piecach, wiadomo, było im ciężko. Ale miały przynajmniej dach nad głową. Nie mogło być tak źle. Nie tu".




 IX.


 Wiosenne góry. Były dyrektor dużego dolnośląskiego szpitala psychiatrycznego siedzi w słońcu, rozparty w ogrodowym fotelu, wśród świerków, w willi na terenie kliniki. Uśmiecha się pobłażliwie, kiwa głową, przestrzega, tłumaczy że szron na ścianach to rzecz najmniej ważna, że w polskiej psychiatrii działo się wiele rzeczy pięknych i o nich trzeba opowiadać. "To bardzo ryzykowne pisać o tym szronie, zgonach, o transporcie. To tylko wycinek rzeczywistości. Zawsze było tak, że ludzie zdrowi, szczególnie ci o bardziej wiotkiej konstrukcji moralnej, starali się wykorzystać ludzi chorych do swoich celów - po prostu dlatego, że są słabsi. Ale opisywać to? To może być bardzo źle odebrane w środowisku. Wielce ryzykowne. Życzę wszystkiego dobrego, ale to szalony materiał. W nim tkwi szaleństwo" " długi wybuch śmiechu.




 X.


 Pismo doktora Zdzisława Jaroszewskiego do doktora Jana Lesiaka: "Kolega w swym liście wspomina o moim liście z 86 roku, który ja przeczytałem, sprowokowany, jak pamiętam, przemówieniem rocznicowym, w którym mówca pomijał ciemne strony pierwszych lat działalności szpitala. W 1961 lub 1962 byłem członkiem komisji z ramienia Instytutu Psychoneurologicznego, wysłanej do Lubiąża z powodu niepokojących skarg do Ministerstwa Zdrowia. Stwierdziliśmy nieludzkie warunki w jakich przebywali chorzy na oddziałach psychiatrycznych. Bezradne kierownictwo szpitala winne było zaniedbań tylko częściowo (...). Po przejęciu obiektu po wojnie od resortu rolnictwa i oddaniu go psychiatrii, otwarto szpital bez zapewnienia funkcjonującego ogrzewania, oświetlenia, zaopatrzenia w wodę i przygotowanego personelu. Bez poczucia odpowiedzialności za los chorych. <<Zasłużeni>> szybkim uruchomieniem szpitala zostali zaraz odznaczeni, a już potem się nie troszczyli o ciężko chorych, których pozbywano się i zwożono tu z przepełnionych szpitali. W mojej długoletniej praktyce psychiatrycznej nie spotkałem się z takimi zaniedbaniami w opiece nad chorymi jak wtedy w Lubiążu, wizytując w nocy oddziały nie ogrzewane w zimie, bez światła z powodu wyłączenia prądu przez miasto. Widziałem rozbite ustępy, łazienki zarzucone zanieczyszczoną pościelą, salowe siedzące przy świeczkach poza cuchnącymi salami z chorymi. Odmówiły przystąpienia do sprzątania. Dlatego, po powrocie do szpitala w Drewnicy, którym kierowałem, uzyskałem zgodę kilku pielęgniarek, na czele z przełożoną Emilią Rudnicką, pośpieszenia z pomocą chorym w Lubiążu. Mówiły później, że nie widziały jeszcze tak olbrzymich odleżyn z ranami wypełnionymi rojami robaków, chorych leżących w nieczystościach itp. Pomoc tego ofiarnego zespołu pielęgniarek była skuteczna, ale nie pamiętam, aby im za to podziękowano. Ówczesne kierownictwo szpitala bardziej dbało o opinię komitetu powiatowego PZPR, który losem chorych się nie interesował. W czasie naszej wizytacji kierownictwo było zajęte długą naradą partyjno-ideologiczną. Pozwoliłem sobie raz jeszcze o tym wszystkim wspomnieć, bo nie wolno zapominać o tych doświadczeniach, na ich tle tym bardziej jaśnieje wysiłek kolejnych zespołów ofiarnie oddanym chorym i pracownikom Lubiąża, którzy zdołali w końcu stworzyć chorym dobre warunki opieki. Łączę serdeczne wyrazy..."







 XI.


 Doktor Jan Lisowski - w Lubiążu od 1959 do 1962 roku. Szpital wspomina z nostalgią. "Byłem jeszcze bardzo młody. Przyjechałem, bo zainteresowały mnie badania, prowadzone przez doktora Janusza Zielińskiego, razem z kierowniczką laboratorium. Chodziło o szacunkową metodę określania poziomu neuroleptyku w moczu. Bo pacjenci oszukiwali często przy zażywaniu leku: chowali pod język, prowokowali wymioty... A jak się mocz przebada - od razu wszystko wychodzi. To mnie zafascynowało: nawiązałem korespondencję, dostałem kopię wyników. Potem wsiadłem w pociąg, w ciemno przyjechałem. Przyjęli mnie serdecznie. Lubiąż zawsze miał problemy kadrowe. Każdemu dawano półtora etatu i mieszkanie służbowe - byle tylko się osiedlił. Miałem zostać parę miesięcy, odbudować swoje oszczędności. Ale zasiedziałem się na trzy lata. Na miejscu było pięciu lekarzy na przeszło tysiąc pacjentów. Koledzy z trudnością radzili sobie z obowiązkami, dyżury były często całodobowe. Rotacja była ogromna. Bo atmosfera się popsuła. Mając 25 lat - po pół roku byłem najstarszym stażem lekarzem. Powód - konflikty personalne. Stworzyły się dwa obozy. Myślałem wtedy, że to względy ambicjonalne, teraz mam więcej doświadczenia życiowego, wiem, że chodziło jak zwykle o pieniądze. Ja sam miałem bardzo skromne doświadczenie i zostałem rzucony na głęboką wodę. Opieka nad tymi pacjentami była niezbyt dokładna. Działało się doraźnie. Ale warunki do rozwoju były wyśmienite. Przede wszystkim szpital był rewelacyjnie zaopatrzony w leki. I to bajeranckie, takie, których teraz nawet nie ma: i dożylne i doustne i odżywki, kroplówki, hydrolizaty białkowe, neuroleptyki, wszystko. Nawet LSD koledzy znaleźli, coś próbowali na pacjentach eksperymentować. W Lubiążu wprowadziliśmy wstrząsy elektryczne bezdrgawkowe. Dwa razy w tygodniu organizowaliśmy dni elektrowstrząsów. Brało się po kilkunastu pacjentów. Teraz bez kontroli anestezjologa nikomu by to do głowy nie przyszło. Nie ma szans. Ale wtedy to było pionierskie ryzyko, prawdziwy eksperyment". Młodzi lekarze dorabiali na całodobowych dyżurach, odkładali oszczędności, uczyli się, eksperymentowali na pensjonariuszach, na Marianie. Po pracy spotykali się z wołowską palestrą, gawędzili o patologiach, psychiatrii. "No i nieustające brydże. To właśnie w Lubiążu nauczyłem się tej gry. Raz w miesiącu jeździliśmy też na wspólne zakupy do Wrocławia. Do tego imprezy artystyczne, autobus wiózł nas do teatru... Co roku było winobranie w Zielonej Górze. Co do kultury - mieliśmy kaowca - Eligiusza Mikołajczyka: Kontrowersyjna postać. Śmiali się z niego, że zawsze jak prowadził pacjentów, to szedł przodem i skopywał ze ścieżki kamienie, żeby w głowę nie dostać. Później się już oswoił. No i bardziej robił zabawy dla personelu. Był tu przez rok, nazbierał materiału, przyjrzał się. Wydał tomik opowiadań - <<Odległości z bliska>>. Ja mu ten tytuł zasugerowałem. Później zajął się handlem, sprzedawał tandetne pocztówki grające, potem kości, talizmany dla młodzieży...". Doktor Lisowski sypie anegdotami: "W wolnych chwilach przeglądałem zabawne historie chorobowe, na przykład opis: <<Pacjent po zakończeniu badania zapytał, czy może pocałować lekarza w czoło. Otrzymał na to odpowiedź, iż może go pocałować, jednak w inne miejsce. Pacjent się zdenerwował i rzucił w lekarza kałamarzem>>. Pacjenci nie wymagali ciągłej opieki, ale my musieliśmy prowadzić dokumentację - przynajmniej raz w miesiącu uzupełniać. Trzeba było wypełniać <<pacjent czuje się dobrze, tralala, gorączkuje, okresowo rozdrażniony coś tam innego>>. Jak pacjent siedział już dwa-trzy lata, niekoniecznie chciało się regularnie robić wypisy. I później, kiedy odchodziłem z Lubiąża, to były takie kwiatki, że nie miałem co robić, uzupełniałem swoje braki, brałem kartę, a tam: "sierpień - pacjent spokojny, zatrudniony w gospodarstwie, kosi trawę na trawnikach szpitalnych", następny wpis: <<"grudzień - zachowanie pacjenta jak poprzednio">> - śmieje się. "Więcej niż połowa pacjentów to byli ci z  transportów. Sporo było z tym perypetii. Pamiętam na przykład taki transport: przyjechał pod wieczór. Zaglądamy: myśleliśmy, że się jeden pacjent zdrzemnął, a on zmarł w czasie drogi. Cały zesztywniały... Straszny był ambaras, żeby go z takiego ciasnego <<sana>> wyciągnąć. Wiadomo - każdy szpital woli mieć pacjentów w lepszym stanie psychicznymi i fizycznym, niż psychiatryczne kaleki. A więc do transportów kierowano najgorszą kategorię pacjentów" przeważnie defekty schizofreniczne, głębokie otępienia epileptyczne. Wielu nie potrafiło powiedzieć jak się nazywają. Pielęgniarze nieśli sterty papierów, wszystkie przemieszane, często bez fotografii, trudno było skojarzyć dokumentację z transportem. A więc było bardzo dużo <<NN>>:  mieliśmy <<NN Cygan>>, <<NN Rudy>>, <<NN październik>> - bo w październiku się u nas znalazł... Pisaliśmy to wszystko na plastrach, przyczepialiśmy na czoło, żeby ich rozróżnić. Tacy pacjenci przewlekli - schizofrenicy nie wymagali leczenia, a postępowania opiekuńczego. Jakież leczenie? Głęboki defekt i tyle. Dostawali dawki podtrzymujące. Jak się znacznie pogorszyło, to wtedy przychodził lekarz, zwiększał dawkę. 70-80 procent pacjentów nie wymagało aktywnego zainteresowania ze strony lekarzy. Tu się brało ludzi na przechowanie". I znowu o wsi: "Było tu bardzo romantycznie - dwa promy, zieleń. Znajomości, które wtedy zawarłem - pielęgnuję do tej pory. Witamy się z radością na zjazdach, przesyłamy świąteczne życzenia, imieninowe kartki. Ale jak przychodziła w Lubiążu jesień, czy roztopy - stawało się nieznośnie. Dopadała mnie tęsknota, melancholia. Wyjechałem do Wrocławia". Lisowski żegna się serdecznie, prowadzi przez oddział, nad którym sprawuje teraz pieczę jako ordynator, odsuwa zamek, w drzwiach odżywają kolejne wspomnienia, opowiada na zakończenie z rozrzewnieniem: "Młodość, frontowe warunki. Jak była ostra zima, mieliśmy stale problemy z ogrzewaniem. Pacjenci byli wyniszczeni, padali. Umierało po 20-30 osób. Jakieś ciche zapalenia płuc, wyziębienie... Traktowaliśmy to z kolegami jako prawdziwe wyzwanie".




 XII.



- Przy przyjęciu rozpoznana była schizofrenia, ale od wielu,   wielu lat nikt nie obserwował procesu chorobowego. Pan   właściwie jest cały czas w takim stanie jak teraz, zupełnie   dorzecznie rozmawia, zorientowany...
- Ja jestem przytomny.
- Tak, tak, panie Marianie. Ma pan jakieś potrzeby tutaj?
- Nie mam. Ja jestem zgodny na wszystko. Nie chcę sam   decydować. Tabletki biorę i spać dobrze śpię i może być.
- Nie dokucza to panu, tak? Że nie może pan sobie na przykład   pojechać gdzieś?
- Pewnie bym pojechał, ale nie mam tego... Szansy nie mam. Jak   pojadę? Gdzie pojadę? Skąd wezmę pieniądze? Ani renty, ani   mieszkania...
- A czym dla pana wolność jest?
- Jak czym? A czym może być? Życiem swoim. Przecież nic innego   nie ma nad wolność. A szpitale tylko prowizoryczne, to nie   wolność. To mnie ratuje, że do pracy chodzę, a jak nie ma   pracy to sam nie wiem co mam ze sobą zrobić.
- Pan lubi na świeżym powietrzu chodzić, tak? W karty pan gra z   kolegami, tak?
- Mnie nie ciągnie do kart. Ale jak chcą... Namawiają mnie do   kart, nie mogę się obronić. Przegrywają, a ja wygrywam.
- Pan wygrywa, tak? A w co gracie?
- W oko.
- Oczko, tak? Dużo pan wygrywa?
- Dwa razy miałem po dziewięć baniek, po dziewięćset złotych,   dwa razy po siedem...
- Dziewięćset złotych pan wygrywa w oczko?
- Dwa razy miałem. Dwa razy po siedemset. Zresztą ja zawsze   pieniądze mam.
- Pan ma zawsze pieniądze, no właśnie...
- Wódki nie piję, ani wina, do niczego mnie nie ciągnie.   Wypiłem parę razy to... Męczyło,   nie wiedziałem co mam   zrobić.
- Chorował pan, tak?
- Nie chorowałem, zdrowy byłem, tylko taki... Takie zaburzenie   było. To jeszcze gorszejak trucizna mi się wydawało.
- Mówi pan, że pan wygrywa te pieniądze i co pan kupuje za to?
- Papierosy, kawę i to wszystko. Papierosy drogie...
- A ubrania?
- Mam, ile trzeba to mam. Kupuję buty, ubranie, w szafie mam,   tego...
- Jeszcze raz niech pan powie to ostatnie zdanie.
- Nie ma wcale po co.
- Bo niewyraźnie pan mówi. Że trudno się panu skoncentrować,   tak?
- To różne problemy są.
- Te leki swoje robią. Człowiek jest powolny, z trudem myśli,   trudno mu zmieniać temat   rozmowy. Minimalizuje swoje   potrzeby. A już potrzebę kontaktu z ludźmi to do zera. Czy   pan w ogóle zadowolony jest ze swojego życia? Panie Marianie?
- Kto może być zadowolony, prawie nikt nie jest zadowolony,   bo to zawsze jakieś rzeczy się dzieją. Żyję, bo żyję. Mam   żyć , to żyję. A jak umierać to umierać.
- Nie zastanawia się pan nad tym?
- Jak się nie zastanawiam? Muszę się zastanawiać, bo co by ze   mnie było?




 XIII.


 Ostatnie próby poszukiwań. Branice - osobna opowieść o biskupie Natthanie, który założył szpital na przełomie wieków, o arteterapii, resocjalizacji poprzez pracę, kompromisach, funkcjonowaniu nowoczesnego szpitala w hitlerowskim systemie, o powojennej rzeczywistości, potem o dramatycznej decyzji pozostania w Polsce, o ubecji, wyjeździe do Opawy, sporach o przeszłość. Na koniec o gazecie "Zygzak", redagowanej przez pacjentów, o panu Wojtku co komponuje, o szukaniu sponsorów. Ślady przeszłości: rozmyte, niepewne. Postój, sklep, ostatnie rozmowy.




 XIV.

 Podróż do Warszawy, poszukiwanie Eligiusza Mikołajczyka, kaowca, tego z zewnątrz, bez zobowiązań. Urywkowe rozmowy w drzwiach, wytarte klatki schodowe, kolejne adresy, miejsca. Bez rezultatu. Oczekiwanie na wiadomość z Centralnego Biura Adresowego. Na kontakt z tym, który pomoże odsłonić przeszłość




 XV.


 Kolejne śląskie miasteczko. Sfatygowany kompleks szpitalny. Niedziela. Odwiedzin jednak mało, rodziny nie chcą się przyznawać. Puste korytarze. Długie oczekiwanie, postrzępiona rozmowa w gabinecie, ostrzeżenie przed spotkaniem z dyrektorem: że nie lubi wspominać przeszłości, tym bardziej opisywać. Kolejny pawilon, w nim pokoik mieszkalny, na stole słodycze, kwiaty. Dyrektor zaprasza, siada - niezwykle dystyngowany, ubrany w staroświecki, dobrze skrojony granatowy garnitur w drobniutkie prążki. Z kieszonki kamizelki zwisa łańcuszek. Dyrektor dyskretnie, ale i demonstracyjnie wyciąga zegarek, sprawdza czas. Powtarza jak refren, jak i inni dyrektorzy, że psychiatria polska ma wiele wspaniałych kart, że je należy opisywać. Mówi pięknym językiem, starannie dobiera słowa. Zabrania robić notatek. Zaczyna wspominać przeszłość, mówi o młodości, o tym, że wkrótce po ukończeniu studiów podjechał nocą pod dom samochód z UB. Zabrali go tak, jak stał, zawieźli do miasteczka, w którym postanowiono uruchomić oddział psychiatryczny. Zaczęto zwozić pacjentów. Po pewnym czasie został wezwany do Warszawy. Zaczął współpracę przy organizacji transportów. Sam staranie unika tego określenia. "Czasy powojenne, sytuacja w kraju ciężka. We wschodnich rejonach szpitale psychiatryczne były przepełnione. Możliwości hospitalizacji chorych zostały wyczerpane. Jedyną szansą okazały się ziemie odzyskane. Zaczęła się walka z czasem. Walka z wyzwaniem. Teraz ta historia jest zamknięta".




 XVI.


 Historia się zamyka.

 Pan Marian nie żyje. Umarł dwa miesiące po ostatniej rozmowie. Został pochowany na koszt gminy.
Pani psycholog nie pracuje w szpitalu. Siedzi na parkingu, opowiada w blaszanej nysie o konfliktach, o redukcjach, o panu Marianie.

 Dyrektor Wilbik wygłasza drugą refleksję: że nie wolno zapominać, że najpierw zwieziono chorych, dopiero później otwarto szpital. Że ruch humanitaryzmu w psychiatrii zaczął się od wynalezienia neuroleptyków, ale to nie jest tak, że była jedna dawka neuroleptyków i zaglądało się do niego raz na miesiąc. "Te leki pozwalały na czynną kontrolę przebiegu choroby. A opisywana procedura była bardzo niebezpieczna, wiązała się z powikłaniami, zagrożeniem życia. Że tłumaczenie trudnymi czasami jest trudne do przyjęcia, - bo ktoś godził się na tę pracę. Ale jeszcze do niedawna pielęgniarki były kimś zbliżonym do ordynatora - i to była sytuacja patologiczna.  Znajomy opowiada, że niedawno jeszcze było dwóch lekarzy. Szpital był podzielony na prawą i lewą stronę, czyli męską i żeńską. Lekarz szedł, miał w fartuchu tabletki luzem i rozdawał je do ręki. I tak było. Oczywiście - tamten czas dawał wspaniały materiał do eksperymentów - bez kontroli. Dlatego polscy lekarze byli tak cenieni na Zachodzie. Teraz trudno im się przyznać, ale w tym uczestniczyli. To niemiła karta. Każdy - mniej lub bardziej - był w to uwikłany". Dyrektor mówi jeszcze o kasie chorych, o finansowaniu na poziomie domu pomocy społecznej, że teraz pacjenci też są pozostawieni sami sobie, bo nie da się sfinansować leków, a zadłużenie rośnie lawinowo z miesiąca na miesiąc i że być może - to ostatni rok Lubiąża.

 Podziękowania za pomoc, współpracę, za czas jaki poświęcili, za to, że pomogli odkryć "kartę historii".

 Lubiąż smutny, kryty soczystą chmurą. Wieś znika w deszczu. Nysa mruczy, zgarnia pobocze, przychodzą kolejne myśli: że - wiadomo - świat nie jest czarno- biały, że była i ofiarność personelu, że szpital się zmienił po interwencjach w połowie lat 60. Ale gdyby interwencji nie było? Nie da się wytłumaczyć szronu na ścianach, pacjentów "padających jak muchy" - trudnymi czasami. Opisywane historie to nie czasy stalinowskie. To rzeczywistość sprzed trzydziestu kilku lat. Nie można - choćby bardzo chcieli tego dyrektorzy z górskich miasteczek, z willi w świerkach, z radosnych zjazdów - zepchnąć tysięcy ludzi wiezionych z krańców Polski, faszerowanych neuroleptykami, pozbawionych medycznej pomocy, stłoczonych na jednej sali, służących za materiał do eksperymentów dla młodych z ambicjami, nie da się ich umieścić w sferze zastarzałych, epizodycznych historii.







 XVII.


 We Wrocławiu czeka list z Centralnego Biura Adresowego. Kaowiec, Eligiusz Mikołajczyk - ten który miał opowiedzieć o sprawie z dystansu, spoza układu - zmarł w 1990 roku. Pozostawił po sobie opowiadanie o Lubiążu. W grudniu 1960 roku, opisując prywatki szpitalnego personelu, stolikowe podziały, rozterki młodych lekarzy, nie leczone dolegliwości pacjentów, zdania z góry: "nie chcemy niczego sugerować, ale po co takiej żyć", malując konflikty z kierownictwem, prowincjonalny Lubiąż, brydże, plotki, potańcówki, pisał: "Łatwo ulegamy. Niepostrzeżenie wrastamy w różne kółka i kółeczka. Aklimatyzujemy się, żeby nie zostać na uboczu. Poza nawiasem innych. I wreszcie nuda wysysa nas od środka, tracimy rusztowania, a jeżeli ratujemy jakieś resztki, to zwichnięte i powykręcane. Zbyt często zapominamy, że to tylko szansa, urodzić się, żeby zostać człowiekiem".







Tekst był opublikowany w całości w Tygodniku Powszechnym.



 wydanie: maj 2002    reportaże    strona główna

 

© dziennikarze wędrowni