dziennikarze wędrowni




archiwum




 wydanie: maj, 2002    reportaże    strona główna  




Głośnocicho

jędrzej morawiecki -tekst
maciej skawiński - zdjęcia


 Najpierw był list. Czytelnik pisał: "W Nieszawie - miasteczku nad Wisłą, między Toruniem a Włocławkiem - odbyły się w grudniu rekolekcje adwentowe. Kapłani je przygotowujący - ks. proboszcz Wojciech Sowa oraz ks. dr Zdzisław Pawłowski - wybrali sakrament pokuty i pojednania jako ich temat przewodni. Ks. Pawłowski (...) wypowiedział znamienne zdanie, które tłumaczy nasze trudności z prawdziwą skruchą: <<Niewielu ludzi potrafi okazać szczerą skruchę, która daje możliwość pojednania, gdyż mało kto jest w swoim życiu tylko skrzywdzonym lub tylko krzywdzicielem. Zazwyczaj każdy z nas doznał krzywdy i w późniejszym czasie krzywdząc drugiego uważa to za sprawiedliwą odpłatę za swoje przeżycia>>. (...) Tuż po wojnie, jesienią 1945, mieszkańcy Nieszawy pochodzenia niemieckiego zostali (...) aresztowani. Całe rodziny przetrzymywano w miejscu odosobnienia. (...) Pewnej nocy, po zakrapianej libacji, grupa mieszkańców Nieszawy - być może wraz z milicjantami - udała się do pozostałych jeszcze uwięzionych, wyprowadziła ich nad Wisłę i w bestialski sposób potopiła. Wśród kilkudziesięciu ofiar były kobiety i dzieci. Winnych nigdy, o ile wiem, nie osądzono, a całą sprawę okrywa zmowa milczenia".

 Wizyta w Toruniu. Herbata, keks, jazz w tle, Rafał Biernacki, autor listu, opowiadał: "W Nieszawie wszyscy wpadli w jakąś dziurę, to przechodzi z ojca na syna. Małe miasteczko, dwa i pół tysiąca ludzi, wszyscy się znają, większość bez pracy. Atmosfera złej senności. O mordzie do tej pory milczeli. Sprawa wypłynęła dopiero na rekolekcjach. Ale po mszy wielu mówiło: <<Co to za pomysły, co to za wydziwianie, co za przepraszanie!>>. Nie ma żadnych dokumentów na to, co się stało. Dzisiaj kolega mówił mi przez telefon o Solcu Kujawskim, o formalnym obozie. Znajomy z pracy wspomniał o czymś spontanicznym w Brodnicy. Nieszawa może być wierzchołkiem góry lodowej".




 II.


 Nieszawa majaczy za zamarzniętą samochodową szybą, rozmywa się w wieczornym mroku, rozbłyska na chwilę latarnią przed urzędem miasta, żółtym światełkiem rozpędzonej motorynki, jakąś żarówką w bocznej uliczce, odblaskiem na Wiśle. Potem miasto zamyka się znów w czarnych bryłach budynków. Oblodzone schody, furta, klasztor, w gabinecie czeka ksiądz Pawłowski. Najpierw mówi, że on sam jest na uboczu życia, na uboczu miejscowych spraw, że dowiedział się o wszystkim dopiero w listopadzie, od proboszcza Sowy, że to był ostatni dzwonek, żeby zmieścić się z pokutą w roku jubileuszowym, by oczyścić pamięć. "Proboszcz jest tu dopiero ósmy rok, to i tak dużo, że ktoś mu powiedział o zbrodni. Między wierszami wyczuwa się, że sprawcy nie żyją" - mówi ksiądz Pawłowski. - "Motyw? Na pewno po części obawa, że Niemcy zostaną wypuszczeni, że wrócą do swoich domów, już zajętych, strach, że będzie się trzeba wyprowadzić. Padają nazwiska, ludzie mówią, kto to był. Ale nam nie o to chodzi". Rafał Biernacki oponuje: "W moim rozumieniu nazwiska sprawców też są ważne". Pawłowski: "To nie śledztwo. Tych ludzi już nie ma, a ujawnienie nazwisk pociągnie ze sobą złą famę na dzieci tych osób. Musiałoby się przepracować w Polsce wiele rzeczy, żeby tego dokonać. My nie chcemy stwierdzić: społeczeństwo zamordowało, a przywołać pamięć o tych, którzy zostali zamordowani. Bo nie ma po nich żadnego śladu. Nie ma tych, którzy mogliby się o nich upomnieć. Jak to pokolenie wymrze, to może z się okazać, że tu nigdy nie było Niemców". Ksiądz Pawłowski mówi jeszcze, że powinna stanąć w Nieszawie tablica pamiątkowa, że od nazwisk oprawców ważniejsze są nazwiska ofiar. Że trzeba działać w sposób stonowany, żeby nie zrobić sensacji, bo to nie służy sprawie. Że przypomnienie i opisanie  może być edukacją środowiska i całego społeczeństwa. Bo mimo dobrych stosunków z Niemcami, mimo aktu biskupów, mimo "przebaczamy i prosimy o przebaczenie" - pozostał problem. Nie da się wszystkiego załatwić jednym stwierdzeniem. W lokalnych społecznościach pozostała zasklepiona przeszłość. "Przed wojną to były strony międzynarodowe, ekumeniczne. 40 kilometrów do granicy, urząd celny w Aleksandrowie, kolonia Holendrów, Żydzi... Niemcy żyli tu od początków osiemnastego wieku. Spytajcie jutro, gdzie był zbór. Musicie iść w górę, po lewej stronie przy rozwidleniu zobaczycie działkę z resztkami murów, obok nowo wybudowanego garażu. To działka sprzedana przez miasto. Dawniej był tu właśnie zbór ewangelicki, ale ludzie rozebrali".

 Noc. Rafał Biernacki wraca do Torunia, ksiądz Pawłowski idzie na górę. Za oknem wiatr. Klasztor bulgocze olejowymi kaloryferami.




 III.


 Nieszawa przykryta poranną czapą nieba. Naprzeciw klasztoru widać pomnik Chrystusa Króla, niżej liceum, po prawej droga na Przypust, po lewej ulica do rynku, asfalt, malowane farbą miejsca parkingowe: po jednym dla policji, rady miejskiej i urzędu. Ale rynek i tak jest pusty, żadnych samochodów, oprócz wrośniętego w jezdnię autosana. Na rynku cicha pijalnia piwa, naprzeciw mała dyskoteka na piętrze. Domy niskie, malownicze, zniszczone wiekiem. Miasto jest opasane nową, równiutką kostką chodnikową, idącą do góry, gdzieś w pola. Rynek kończy się budynkiem muzeum, za którym złożono ponoć w ogrodzie oryginalne fragmenty warszawskiego Zamku Królewskiego. Po prawej zjazd na nieczynny prom. Dalej jest tylko smagane wiatrem nabrzeże, dwa bloczki, czerwona poczta, aleja zwieńczona kościołem i dworkiem - plebanią. Miasteczko puste.

 Na plebanii czeka ksiądz Sowa. Otwiera drzwi, długo patrzy, zaprasza do środka. "Budynku gdzie byli przetrzymywani - nie ma, rozebrany, potem stanął tam dom nauczyciela. Bulwar, na którym byli mordowani - jest nadal. Najgorsze, że ginęły kobiety, dzieci". Proboszcz mówi o przedwojennej Nieszawie, o biednym rybackim miasteczku, Żydach, Niemcach, Polakach, później o wybuchu wojny, o tym jak katolicki ksiądz Wacław Kneblewski znalazł się na liście, czekał ukryty w sąsiedniej wsi, w końcu postanowił wrócić do Nieszawy, bo tu jego miejsce. Niemcy nie mogli pojąć, dlaczego idzie na pewną śmierć. Kneblewski przyszedł najpierw do pastora. Pastor do niego: <<Niech ksiądz nie idzie na plebanię, bo będzie ksiądz aresztowany>>. A Kneblewski: <<Pasterz musi być ze swoimi owieczkami>>. Zginął w obozie w Górnej Grupie, wraz z nim szesnastu innych duchownych z byłego powiatu nieszawskiego. Ginęli prawnicy, nauczyciele. Były wywózki do Niemiec na przymusowe roboty. Ale relacje pomiędzy polską ludnością, a pastorem były poprawne. Tyle że ewangelicki duchowny zaraz po wybuchu wojny poprosił o przeniesienie. Polacy przychodzili do niego o pomoc, że aresztowano kogoś z rodziny, żeby się wstawić, a on niewiele mógł. Potem jeszcze egzekucja dziewięciu - ku przestrodze. Wtedy pastor nie wytrzymał - wyjechał. Ale byli inni, niektórzy kolaborowali, przypomina proboszcz: "Z kroniki parafialnej można też niestety wyczytać, że niektórzy ewangelicy zaangażowali się zbyt mocno w to, co przynosił Hitler. Czynnie współpracowali, wskazywali, kogo aresztować. Takie jest tło. Przyszły lata wojny, po wojnie rozdział tragiczny, ludzie chcieli zrekompensować sobie okupację, zemścić się. Zorganizowano zabawę, milicjanci zdrowo popili, ktoś rzucił hasło - idziemy likwidować Niemców. Teraz - kiedy zapytać, pierwsza reakcja ludzi, to: "dobrze im". Ale kiedy porozmawiać dłużej, mówią, że to podłe i niegodne. Bo wielu z pomordowanych Polakom sprzyjało, pomagało, czuli się cząstką tego środowiska, dlatego nie uciekli. To wszystko nie jest do końca ujawnione, nie jest nazwane. Mój poprzednik próbował raz poruszyć ten temat. Podczas wrześniowej mszy dla upamiętnienia ofiar wojny powiedział: <<A tę wiązankę kwiatów kładę na nie istniejącej mogile ludzi, którzy zginęli w Wiśle>>. W kościele podniósł się szum, ludzi kiwali głowami: <<Aha, to ksiądz za Niemcami>>. Jakie to dla mnie będzie miało reperkusje - nie wiem" - kończy proboszcz Sowa. Potem powtarza jeszcze, że to temat tabu, że wszyscy boją się go dotknąć, że on sam by się tą sprawą nie zajmował, gdyby nie rok jubileuszowy,  gdyby nie postawa Ojca Świętego, który wprost nawiązał do gestu pojednania, oczyszczenia pamięci. "My staraliśmy się w naszej parafii przygotować do tego, na ile umieliśmy. A to, czy dziś ktoś będzie chciał rozmawiać - niech będzie sondażem - na ile głębokie było to, co przeżyliśmy razem w tej społeczności. Bo często ludzie słuchają, ale niewiele z tego wynika. Zobaczmy, czy ktoś powie".




 IV.


 Najpierw o tym, co przed wojną: miasteczko było biedne tak samo jak teraz, mało przemysłu, handel Wisłą, statki wiozły rano przekupniów do Torunia, w południe wracały. Jeden parostatek dziennie szedł do Warszawy. Zakupy - na rowerze do Ciechocinka, jak coś większego - do Włocławka, Aleksandrowa. Plebania mieściła się we dworku, tam gdzie teraz. Przed wojną stała jeszcze bożnica i zbór, do którego zjeżdżali także Niemcy z okolicznych wiosek, przypływali z drugiej strony Wisły (tuż po wybuchu wojny zaczęto mówić, że szpiegowali). Było męskie seminarium nauczycielskie, uboga młodzież miała szansę kształcić się na miejscu. Na końcu miasteczka, przy wylocie na Ciechocinek, stały browary Szulców - teraz chodzi tam gorzelnia i wytwórnia napojów chłodzących. Rynek taki sam, Wisła jak płynęła, tak płynie.

 Halina Woroniecka pokazuje dawne zdjęcia: statek na Wiśle, drzewa za rzeką, przystań przy bulwarze, plaża, spływy, jeszcze raz rzeka. Msza, całe szkoły chodziły do kościoła, sztandary, uroczyście, harcerze w mundurach, defilada po nabożeństwie... A potem wojna: "Mój pierwszy mąż był nauczycielem. Poszedł do kolegi Niemca, pytał: <<co ja mam robić?>>. A tamten - <<nic nie rób, gdzie będziesz uciekał? Przecież tu nikt ci nic nie zrobi>>. Niestety, zabrali go do obozu koncentracyjnego Dachau, potem dalej...". Inni opowiadają o wysiedleniach, o właścicielce restauracji, która leżała na rynku na pierzynach i płakała, podczas kiedy Niemcy przejmowali lokal, mówią o łapankach, o publicznej chłoście. Dwóch wspomina, że Polacy w odwecie pływali przez Wisłę do gospodarzy niemieckich, zatruwali wodę w studniach, kradli bydło. Większość przyznaje, że wielu miejscowych Niemców pomagało Polakom.

 Tak nadszedł styczeń 1945 roku. "Winni uciekli. Wojska radzieckie weszły od strony Włocławka i od cmentarza - ulicą Mickiewicza. Wtedy właśnie stworzyła się milicja, zaraz potem pierwszy komitet PPR. Niemców skoszarowali w komorze, koło liceum. Wszyscy miejscowi mieszkańcy zostali, bo jak byli niewinni, to czego mieli się bać? Wyszło odwrotnie". Z większości relacji wynika, że Niemcy zostali "skoszarowani" już z końcem stycznia, tuż po przejściu wojsk radzieckich. Budynku pilnowała ochotnicza milicja, przez niektórych nazywana "ormo". Jeden z rozmówców anonimowo: "Skoszarowani musieli być długo, bo z początku było zimno, dzieciaki marzły, ktoś mówił - niech napalą w piecu, ale milicjanci nie pozwolili, niech zdychają". Rozmówczyni anonimowo: "Brat wziął po tych Niemcach dom. Na podwórzu zostały kury, pomyślał: <<Niech tamci choć rosół mają>>. Pozabijał drób, zaniósł na komorę. Ale naczelnik go zatrzymał w drzwiach, pobił, wejść nie pozwolił". Rozmówczyni bardzo anonimowa: "Ojciec opowiadał, że jego koleżanka pracowała w urzędzie, dobra kobieta, ostrzegała Polaków. Ją też wzięli na komorę. Była tak zbita, że miała granatowe plecy". I kolejny anonim: "Tam, gdzie widać taki zabytkowy budynek, na rogu Ciechocińskiej i Mickiewicza, w 1945 roku mieścił się punkt Czerwonego Krzyża. Cały parter był zajęty pod kuchnię stołówkę. Wiadomo - migracja ludzi, obozy pootwierane, ludzie wracali z niewoli. Szli przez Nieszawę Anglicy, Rosjanie, Polacy... Do Czerwonego Krzyża byli też prowadzani po jedzenie nasi Niemcy. A jak szli, to musieli po drodze krzyczeć: <<My, Niemcy, mordowaliśmy niewinnych Polaków>>. Milicja prowadzała ich codziennie grupami, a oni po ulicach krzyczeli. To było bardzo wulgarne". Barbara Gilewicz: "Ojciec koleżanki opowiadał mi, że spotkał naszych miejscowych Niemców, gdzieś ich przeprowadzali pod eskortą. Zobaczył dawnego szefa browaru, tego, co potem miał kiosk z papierosami i sprzedawał Polakom bez kartek. Zatrzymał się, zagadnął <<Panie Szulc, na co to przyszło panu teraz...>>. A on: <<Wie pan, ja już wcześniej wojnę przeżyłem, wiem, że w tych pierwszych chwilach to zwykle tak jest. Ale to wszystko się dotrze, kwestia czasu, kwestia tygodni>>. Nie dotarło się".



 Następny rozmówca anonimowo: "Młody byłem, dwadzieścia parę lat. Trafiłem do "ormo", wzięli mnie z ulicy, na rynku. Wpadłem w korytarz, tam, gdzie teraz pijalnia. Godzina jedenasta, dzień, <<w dwuszereg zbiórka, w prawo zwrot!>>, spisali wszystkich. Dwa tygodnie później dostaliśmy z magistratu wezwanie, żeby się stawić. Komendant z Aleksandrowa powiedział, że będziemy w ochotniczej milicji. Przy drzwiach stał mój dobry znajomy, machnął ręką, udał, że nie widzi, wyszedłem, ocalałem. W mordzie udziału nie brałem, na zabawie nie byłem. Bal zorganizowali w domu strażaka, tam gdzie teraz biblioteka. Alkohol, a po zabawie poszli czynić rzeź, na gorącą robotę. Wiosną to było. Tamci błagali, buty całowali, nie pomogło. Pani Szulcowa - ta od browaru, zacna neutralna kobieta, wpław udała się przez Wisłę, na środku rzeki ją trafili. Ja nic nie widziałem, tak tylko opowiadali bliscy znajomi. Nie brałem absolutnie udziału, można zapytać wszystkich, nic tam nie robiłem. Czułem lęk, obawę - co będzie". Inni rozmówcy nie potwierdzają przypadków przymusowego werbowania do milicji. Liczbę "skoszarowanych" Niemców określają na kilkanaście do kilkudziesięciu osób. Małżeństwo Szulców, Szmelter, Dejdówny, Ejze...

 Kolejna rozmówczyni zastrzegająca anonimowość: "Wróciłam do Nieszawy z końcem marca 1945 roku. Niemcy byli jeszcze w lagrze. My jeździliśmy po cukier ruskimi towarowymi transportami do Warszawy. W pierwsze dni kwietnia pojechałam z kuzynem i koleżanką, nocowaliśmy u znajomych, potem wąskotorówka i znów towarowy. Jak tylko wysiedliśmy na stacji, kolejarze do nas otwartym tekstem: <<Wiecie, ich już nad Wisłą rozwalili, obóz zlikwidowany>>. Potem szliśmy na piechotę, w domu huczało: dowiedziałam się kto, słyszałam, że jakieś dziecko wyratowane". Inny rozmówca: "Najsampierw wszystkich obrabowali - bo to morderstwo było dla grabieży właśnie. A Niemcy byli dość zamożni - a to mieli synka, a to wnuka w armii - trochę biżuterii się znalazło". Rozmówczyni: "Dom po Niemcach wypełniony był książkami. Cały strych polskich książek. Bo ci Niemcy byli spolszczeni".

 Kolejny: "Pamiętam, teściowa, wybierała się do Płocka, odwoziłem ją rowerem na stację. Potem wracam, staję koło klasztoru, słyszę: <<Panie, nie mnie pan, nie zabijaj>>. Co się tam, kurwa, dzieje - myślę. Postawiłem rower przy ścianie, idę, patrzę przez płot, a Niemcy stoją w bulwarach nad Wisłą, obok nich Polacy: <<Skakać do Wisły>>. Jak nie, to trach, poszedł do Wisły. Skakać - następny. Był tam taki jeden, <<laluś>> - wołaliśmy na niego. Nie chciał, żeby go zabili, sam skoczył z bulwaru do wody, a jak tylko łeb wynurzył - na spust! Pierdolnęli, poszedł w dół. Było, minęło. To już historia".




 V.


 Na polach przy kępie drzew widać resztki niemieckiego cmentarza. Polną drogą można zejść do krzyżówki, skręcić w lewo, na warsztat, później w dół, wzdłuż ceglanego muru, dalej znów przez pola, cały czas nowym chodnikiem. Po lewej na wzniesieniu widać kapliczkę, brzozowy krzyż "dla tych, co kochali Polskę". Stadion, w dole pasmo Nieszawy, wstęga rzeki i las: jedna warstwa drzew za drugą, coraz dalej, kolejne odcienie szarości, w końcu las przechodzi w niebo. Kiedy iść niżej, na prom, wyłania się czerwony dach gimnazjum, dalej jest tylko klasztor, nabrzeże. Na rynku choinka, niezmiennie wygaszony pekaes, eleganckie kikuty drzew, kolorowe żarówki na urzędzie miasta.

 Mijają dni. Proboszcz chodzi po kolędzie, pyta o Nieszawę 1945 roku. Kilku mieszkańców chodzi do pijalni. Kilkunastu na stragan na nabrzeżu - kupiec sprzedaje z samochodu bawełniane rękawiczki po pięć złotych. Dwóch je na ławce rolmopsy. Niektórzy wychodzą na ulicę, zatrzymują, szepczą, chcą do kogoś skierować, kogoś, kto coś wie, byle nie mówić, że to od nich. Jedna z rozmówczyń przychodzi, by wszystko odwołać, chce skasować kasetę. "Bo Nieszawa jest jak jedna rodzina".




 VI.


 Wanda Kułakowska: "Miałam szesnaście lat. Moi rodzice prowadzili sklep rzeźnicki. Jednego wieczora przyszło do nas pięciu, czy sześciu po cywilnemu: pasy, pościągane buty z cholewami, nagany na pasem. Kazali zagrzać kiełbasę, herbatkę. Po bułki pobiegliśmy do wujka do piekarni. Za wszystko płacili. Zasiedli w kuchni, jedli, popijali, przynieśli własną wódkę. Wesoło było, rozmawiali, żartowali. Tata się domyślał, że to pewnie ubowcy. Potem poszli. Że do Niemców - dowiedzieliśmy się dopiero na drugi dzień, kiedy po Wiśle zaczęły spływać ciała znajomych". Inni mówią najczęściej, że z Aleksandrowa przyjechało dwóch, trzech ubeków, w tym jeden pochodzący z Nieszawy. Większość twierdzi, że mordu dokonywała ochotnicza milicja. Tadeusz Gruźlewski: "Mój brat stryjeczny poszedł z drugim do tej milicji. Wiadomo, chłopaki, mieli po 19 lat, dostali opaski, broń... A że jeden był malarzem, to jechali Niemcom po plecach olejną farbą - malowali krzyże na kożuchu, kapocie... Pewnego dnia wychodzę na miasto, patrzę, a jeden taki nosi kożuch pana Szulca, z rozoranym krzyżem. Próbował zdrapać, ale ślad pozostał. Poszedłem nad rzekę, na bulwar, tam gdzie wcześniej nie puszczali, żeby obeschło. Podszedłem, zobaczyłem tylko czarne zacieki. Później zatrzymało się coś na wodzie naprzeciw mojej furtki. Myślę - pewnie jaka pierzyna. A że łapałem cierniki, podszedłem, zahaczyłem kaczorkiem, patrzę - a to Niemiec, znałem go, poznałem po zdeformowanym nosie. Inny dopłynął aż za młyn". Barbara Gilewicz: "Bulwar to plama na tym miasteczku. Straszliwe przemilczenie. Najgorsze, że wszystko obrasta plotką, wykuła się jakaś wersja wydarzeń, prawda przepada"




 VII.


 Na bulwarze, w miejscu, gdzie rzucano Niemców do rzeki, stoi pomnik: "Twórcy niepodległego państwa polskiego Józefowi Piłsudskiemu mieszkańcy miasta Nieszawy, 1990 rok".




 VIII.


 Rekolekcje adwentowe w Nieszawie, grudzień 2000: "Gdy więc zbliża się ku końcowi drugie tysiąclecie chrześcijaństwa, jest rzeczą słuszną, aby kościół w sposób bardziej świadomy wziął na siebie ciężar grzechu swoich dzieci. (...) Nikt z nas tu obecnych nie jest osobiście odpowiedzialny za zbrodnię. Większość z nas urodziła się już po wojnie, a starsi byli wtedy jeszcze dziećmi. Należymy jednak do tej samej wspólnoty. Istnieje nie tylko solidarność współczesnych, ale i solidarność między pokoleniami. Przez wyznanie tej zbrodni nikt z nas nie musi czuć się oskarżony. Nie musimy być również sędziami tych, którzy się jej dopuścili. Mamy jednak dług wobec pomordowanych ofiar, wśród których były osoby niewinne, zwłaszcza dzieci. Nie mają one bliskich, którzy mogliby się upomnieć o pamięć o nich. Mają jedynie nas, członków tej samej wspólnoty, której liczni (współbracia) wyrządzili im krzywdę. Ich śmierć stanowi wezwanie skierowane do nas, do naszego współczucia i naszej wrażliwości. Każdy z nas zostanie teraz przez chwilę sam z ofiarami tej zbrodni, przez Jezusa, który sam był niewinnie oskarżony i zgładzony".




 IX.


 Jerzy Szelążek: "Trzydziestu nie zgładzili, niemożliwe. W obozie było z trzydzieści osób, ale nie wszystkich potopili. Tak, poszły do Wisły kobiety, dzieci, starcy, ale dziesiątka, nie więcej. Resztę wywieźli. Mój ojciec miał gospodarstwo, koniki. Przyszli, kazali mu wystawić podwodę. Ja siadłem na wóz, za lejce i odwiozłem ich do Aleksandrowa, koło starostwa. Było już ciepło, jechałem tylko w marynarce. Kwiecień, może początek maja. Jechały dwie furmanki. Na moim woziku było ponad dziesięć osób. Na drugim wozie siedział jeden "ormowiec" z karabinem. To wszystko. Podobno się nad nimi w komorze znęcali, kobiety seksualnie wykorzystywali, tak mi mówiła znajoma Ejze, siedziała koło mnie na frumance i opowiadała. Byli przestraszeni, widzieli co się stało, widzieli morderstwo, nie chcieli rozmawiać. Ręce tylko rozłożyli: <<do czego to przyszło>>. Razem jechało około dwudziestu osób, przeważnie kobiety. U mnie były jeszcze Dejde, chyba Hubert. One Nieszawę najprawdopodobniej przeżyły. Ktoś mówił, że potem je wywieźli do punktu zbornego pod Bydgoszczą". Jerzy Szelążek opowiada jeszcze, że jednego Niemca, co się ukrywał, ktoś przerzucił przez granicę, że on sam ma czyjeś prywatne notatki dotyczące mordu, ale nie może odszukać.




 X.


 Wieczór, herbata, proboszcz Sowa mówi: "Jest wersja, że strzelali, jest wersja, że wiosłem dobijali, jest wersja że Szulcowa przeżyła, że przedostała się do Niemiec. Jakieś Hubertówny miały się uratować, potem ponoć przyjeżdżały, przychodziły do jednego pana, który brał w mordzie udział, mówiły: <<my żyjemy>>. Dziś jedna pani mówiła mi, że podobne rzeczy działy się w Ciechocinku, że milicja grasowała po okolicy, tłukła dzieci, że jeden urzędnik bezpieczeństwa walił głową chłopca o ścianę. Wiadomo, że w Nieszawie zablokowali bulwar, a więc rzecz była planowana. Z drugiej strony trzeba pamiętać, że byli w czasie wojny tacy, którzy witali hitlerowców mówiąc: <<my tu na was tysiąc lat czekaliśmy>>. Nie przytaczam tego, żeby usprawiedliwić zachowanie tych, co mordowali, ale musimy pamiętać tło. Przez wieki Polska uchodziła za kraj bardzo tolerancyjny, szukały u nas schronienia różne grupy religijne. Tak było do potopu szwedzkiego, kiedy duże skupiska religijnych dysydentów zdradziły swój kraj i opowiedziały się za Szwedami. Od tego momentu koło się odwraca, zaczynają się w Polsce prześladowania mniejszości. Tyle że w Nieszawie nie spalono w czasie wojny miasta, nie zrównano go z ziemią. W Wiśle zginęło wielu niewinnych Niemców. Dlatego chciałem przypomnieć, że po drugiej stronie też były ofiary. Cały mord nie był li tylko spontanicznym odruchem zemsty, oni byli skoszarowani, pracowali jakiś czas. Powstał problem co z nimi zrobić, gdzieś najwyraźniej zapadła decyzja o likwidacji. To nie zrodziło się w skłębionych umysłach po iluś tam litrach wódki. A co do sprawców: słyszałem już tyle wersji, jak to się stało, kto był prowodyrem, że trudno nawet domniemywać. Dziś jedna babcia mówiła mi o panu K., ale dlaczego, jak, skąd informacje? Inni powtarzają, że przyjechał Żyd z Aleksandrowa, że się mścił. Teraz już do prawdy dotrzeć się nie da".

 Ksiądz Sowa nie wie, że za tydzień "Polityka" wydrukuje tekst o rzezi Niemców w Aleksandrowie. Dziennikarz będzie pisać o krzyżach na plecach (podobnie, jak w Nieszawie), o trzaskaniu drzwiami, okrzykach "nic o tym nie wiem! Do widzenia!", o "misternie tkanej zasłonie milczenia, skrywającej koszmar z przeszłości", o "tajemnicy parowego młyna", wymieni wreszcie domniemanych sprawców z imienia i nazwiska, opisze ich "niechlubną przeszłość - bazując na informacjach mieszkańca Aleksandrowa. Śmiały i niebezpieczny gest - publikować listę domniemanych winowajców.

 W Nieszawie prawda miesza się z pomówieniami i plotkami, jedni mówią o tej samej osobie, jako o prowodyrze, inni - twierdzą, że właśnie on kogoś uratował, a nie mordował, niektórzy wymieniają nazwiska wpływowych osób, inni zaprzeczają, niektórzy wreszcie mogą powtarzać plotki, by zmyć własne poczucie winy, by się na kimś zemścić, bo "mają do kogoś złość"..




 XI.


 Halina Woroniecka: "Chce pan zrozumieć Nieszawę? Opowiem jeszcze jedną rzecz, którą z miasteczka pamiętam. Usłyszałam raz z daleka straszną awanturę, a że szłam akurat do miasta, postanowiłam zobaczyć. Rynek, baby z wałkami, widłami. Wyciągały kobiety niezamężne, które były z jakimś mężczyzną, rzucały je na kolana, wrzeszczały... Rozmaite sprawy tu się działy".




 XII.


 Kilka miesięcy po rzezi przyjechała znów z Aleksandrowa "dekawka" z UB. Mieli aresztować księdza. Ktoś ostrzegł, nieszawiacy wzięli proboszcza w koło, doprowadzili na plebanię, potem pobili starostę, połamali żebra sekretarzowi powiatowemu, samochód wpakowali w ziemniaki. Wreszcie ktoś rzucił hasło: "do Wisły ubeków!". Mieszkańcy chodzili, szukali po miasteczku, rozrabowali mieszkanie jednego z urzędników, wynieśli worki z mąką i cukrem. Starosty nie utopili, tylko znów poturbowali. Potem poszli szukać dalej. Oblegli komisariat. Krzyczeli: "jeżeli u was jest - musicie go oddać. My go wtedy utopimy i w porządku". Pod wieczór z Włocławka przyjechały posiłki - milicyjna ciężarówka. Komendant, "człowiek rozsądny": "My tu nic nie wiemy, tak zajechaliśmy, powiedzcie ludzie, co się u was dzieje?". A mieszkańcy: "Chcemy G. utopić. Na księdza donosił, pójdzie do Wisły". Komendant: "Wasza sprawa, nam nic do tego". Schował się na komisariacie, w nocy przemycił G., przebrał go za milicjanta, wyjechał. Ludzie spostrzegli donosiciela dopiero, kiedy ciężarówka ruszyła, strzelali, ale nie dogonili.




 XIII.


 Tyle tła miasteczka z 1945 roku. Teraz znów Nieszawa 2001. Wieczór, cisza. Na ulicę wychodzi trzydziestoletni nieszawianin, woła, zaprasza na chwilę do siebie. Mówi: "O rzezi na Niemcach trzeba opowiedzieć. Bo wszyscy powtarzają, że piękna historia miasta, że sami zacni ludzie, a tu były męty, niejeden miał tu ręce we krwi".

 Na lekcjach historii dzieci piszą prace o czterdziestym piątym roku. Kiedy dochodzą do mordu w Wiśle, powtarzają: "czymże to jest w porównaniu z sześcioma milionami dwudziestoma ośmioma tysiącami zabitych Polaków". Bo "to zwykła zemsta. Nic dobrego ze złego nie wyniknie. Przy winnych giną niewinni".




 XIV.


 Halina Woroniecka: "Był taki jeden, po 1945 roku zrobił się wielką szychą. Podszedł, żeby się ze mną witać, ja mu ręki nie podałam. Ten spytał, dlaczego ręki nie podaję, ja powiedziałam: <<wiem, że pan mordował ludzi, którzy tu spokojnie żyli, nikomu krzywdy nie wyrządzili>>. <<Nieprawda>> - wrzasnął. - <<Ja podam do sądu!>>. Ja na to: <<to bardzo dobrze. Niech sąd oczyści. Do tej pory ja ręki nie podam. Jak brata zabili  Niemcy, to trzeba było wziąć mundur i lecieć za nimi, zabijać na granicy i w Rzeszy, a nie tych niewinnych, którzy jeszcze Polakom pomagali>>. Wszyscy mówią, że brał w tym udział, chociaż on się tłumaczył, że pojechał wtedy wycinać wiklinę na koszyki, że przyleciał na bulwar zobaczyć tylko, że było już po wszystkim".




 XV.


 Sobota. Ksiądz Sowa dalej chodzi po kolędzie. W telewizji przemawia poseł. Rynek pusty. Wisłą płynie żółta kasza. Powiew wiosny. Ktoś mówi o planowanej tamie, że będą miejsca pracy przy budowie, że może potem jakieś żaglówki na zalewie. Inny opowiada o politykach, że kilku wykupiło ziemię z drugiej strony rzeki, na odszkodowania, a potem głosowali w sejmie, żeby tamę postawić. Jakaś dziewczyna żali się, że skończyła ekonomię, wróciła do miasteczka i nie ma pracy - jak wszyscy. Ktoś zgubił portfel. Ktoś poszedł na dansing do Ciechocinka. Po południu wiatr. Młodzi czekają wieczora. Bo wieczorem rusza nieszawska dyskoteka naprzeciw pijalni. Dyskretne starcie, jeden zmywa parę kropel krwi, drugi kiwa głową, trzeci krzyczy, reszta tańczy. O czwartej nad ranem koniec. Zapraszają za dwa tygodnie - wjazd dwadzieścia złotych, ale będą ponoć rumuńskie tancerki.




 XVI.


 Jedna Niemka na pewno ocalała z rzezi w Wiśle. Miała wtedy kilka lat. Ktoś ją wyciągnął z komory, wychował. Syn - Tomasz Rogiewicz - mieszka w Nieszawie na blokach nad Wisłą. Mówi: "Niemiecki ojciec mojej matki był naczelnikiem poczty. Mój dziadek - ten polski - wyniósł ją na rękach, przygarnął. Pamiętam tylko, że potem szukała jej niemiecka rodzina, siostry przysyłały paczki z Frankfurtu. Raz tu byli, już po śmierci matki, byłem jeszcze wtedy gówniarzem. Zajechali mikrobusem, przywieźli jakieś wieńce, mówili coś po niemiecku. Niczego nie zrozumiałem, odjechali. Ojciec wiedziałby więcej, ale jest w domu starców, w Piotrkowie Kujawskim".

 Wizyta w domu starców. Ojciec - Saturnin Rogiewicz: "Milicjant wziął ją w koc, zawinął, schował, wrócił pod wieczór i wyniósł - że niby zaginęła bez śladu. A w domu babka dowcipna, mówi: <<co żeś mi trupa przyniósł?>>. Zaopiekowali się, dali swoje nazwisko: Nowacka. Z domu nazywała się chyba Wajdoch Maria Krystyna. Rozmawiałem potem z żoną na ten temat: wiedziała, że nie jest prawdziwą Polką. Ale została, nie chciała wyjechać do Niemiec. Skończyła polonistykę, uczyła w szkole polskiego". Powrót do Nieszawy. Tomasz Rogiewicz mówi, że w rzezi brał ponoć udział ich sąsiad. Jak mu grali marsza na pogrzebie, podniósł się szum: jak można grać oprawcy? "Może rzeczywiście był nad Wisłą, ale niech mu ziemia lekką będzie" - mówi. Noc, samochód zgarnia żwir. Powrót do Nieszawy. Tomasz opowiada jeszcze o poślizgach na ręcznym hamulcu, o policji, o ucieczkach, o starym maluchu. Na tylnym siedzeniu śpi kilkuletni syn.




 XVII.


 Rozmówczyni bardzo anonimowa: "o rzezi do tej pory mówi się tak, jak w czterdziestym piątym - głośnocicho. Głośno w domach, a na zewnątrz nic. Bo nie ma się czym chwalić. Lager po przejściu frontu, potem to zdarzenie - bez sądu  bez niczego, to trochę niesmaczne dla ludzi kulturalnych".




 XVIII.


 Ksiądz Sowa: "To grzech nie wypowiedziany, zasklepiony. Grzech przez zasiedzenie. To w człowieku pozostaje, powraca w różnych formach. Na przykład w formie oskarżenia - próbie odwrócenia uwagi od siebie. A piętno milczenia pozostaje".




 XIX.


 Barbara Gilewicz do tej pory nie chodzi na bulwar. "Nie potrafię. To wielki wstyd. Oni powinni tam tablicę wybudować, oni powinni tam kwiaty kłaść, Boga prosić o przebaczenie. Do tej pory pojąć nie mogę, jak to się stało. Tu byli naprawdę dobrzy, spokojni ludzie. I skąd wzięło się w nich tak potworne okrucieństwo? Jakaś bestia budzi się w człowieku. Nie wierzyłam w diabła, ale teraz wierzę. Bo inaczej tego nie wytłumaczysz. Mówię o tym i zaczynam myśleć, że nawet teraz, nawet stary człowiek musi z tym złem walczyć, jakąkolwiek bronią. Ludzie siedzą, gapią się w telewizory, gnuśnieją. A człowiek musi wypowiadać głośno swoje zdanie, czynić jak najwięcej dobra, dzień po dniu. Tak by stłamsić w sobie zło, które może wyjść w takich chwilach, jak tam nad Wisłą".







Tekst powstał z inicjatywy Tygodnika Powszechnego, w którym był opublikownay.







Spełniony sen księdza Sowy





 wydanie: maj, 2002    reportaże    strona główna

 

© dziennikarze wędrowni