|
Upiorny sen Ameryki
paul krugman
Gdy byłem nastolatkiem i mieszkałem w Long Island w pobliżu Nowego Jorku, często robiłem wycieczki
do dzielnic willowych na północnym wybrzeżu. Tamtejsze wille były monumentami minionego czasu,
kiedy to bogacze mogli sobie pozwolić na całe armie niewolników, niezbędnych im zresztą do
utrzymania domów wielkości europejskich pałaców. Kiedy oglądałem te budynki, era, którą dzisiaj
nazywamy Złotym Wiekiem, należała już od dawna do przeszłości. Mało która z willi w Long Island
była jeszcze własnością prywatną. Zostały one przemienione w muzea lub przeznaczono je na
przedszkola i prywatne szkoły.
Ameryka lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, w której wyrosłem, była społecznością klasy
średniej. Wielkie różnice zarobkowe i majątkowe z okresu Złotego Wieku zniknęły. Naturalnie
niejeden biznesmen czy spadkobierca żył znacznie lepiej aniżeli przeciętny Amerykanin. Lecz byli
oni bogaci inaczej niż zbójeccy baronowie, każący sobie na przełomie wieków budować olbrzymie
wille. No i nie byli oni tak liczni. Dni, w których plutokraci odgrywali w społeczności
amerykańskiej ważną rolę, zdawały się być passé.
Nasza codzienność dawała nam wrażenie życia w społeczeństwie dość wyrównanym. Gospodarcze
dysproporcje nie były szczególnie wyraźne. Zatrudnieni posiadający wyższe wykształcenie -
menedżerowie średniego szczebla, nauczyciele, nawet adwokaci - często utrzymywali, że zarabiali
mniej niż zorganizowani w związkach zawodowych robotnicy. Za zamożnego uchodził ten, do kogo raz w
tygodniu przychodziła sprzątaczka i kto spędzał urlop w Europie. Ale także ci zamożni wysyłali
swoje dzieci do szkół publicznych i jak wszyscy inni dojeżdżali do pracy własnym samochodem.
Było to jednak dawno temu. Dzisiaj żyjemy znowu w Złotym Wieku - podobnie ekstrawaganckim jak
oryginał. Wille i pałace przeżywają swój comeback. W 1999 roku New York Times Magazine przedstawił
portret architekta Thierry Desponta, "eminencję ekscesu", który specjalizuje się w projektowaniu
domów dla superbogaczy. Jego kreacje powstają z reguły na powierzchni od 2 000 do 6 000 metrów
kwadratowych. Budynki z górnej granicy tej skali są niewiele mniejsze od Białego Domu. Naturalnie
powróciły również armie posługaczy. Tak samo jak jachty.
Tylko nieliczni są świadomi tego, jak bardzo w ciągu względnie krótkiego czasu pogłębiła się
przepaść między bardzo bogatymi a całą resztą kraju.
Kto zajmuje się tą problematyką, wystawia się na podejrzenie prowadzenia "walki klas" albo
"polityki zazdrości". I tylko nieliczni wykazują niekłamaną wolę wzięcia udziału w dyskusji
dotyczącej daleko idących następstw wciąż rosnącej społecznej nierówności - następstw
ekonomicznych, socjalnych i politycznych.
Jednakże to, co ma dzisiaj miejsce w USA, można zrozumieć tylko wówczas, gdy weźmie się pod uwagę
rozmiar, przyczyny i konsekwencje powiększającej się w naszej społeczności w ciągu ostatnich
trzech dziesięcioleci nierówności. Kto chce pojąć, dlaczego w Ameryce mimo ekonomicznego sukcesu
jest więcej biedoty niż w każdym innym dużym państwie uprzemysłowionym, ten winien przypatrzyć się
koncentracji wynagrodzeń na górnych szczeblach.
I. Nowy Złoty Wiek
Nieporządek towarzyszący odejściu Jacka Welcha, jako szefa amerykańskiego koncernu General
Electric, miał pewien pozytywny efekt uboczny: pozwolił on wejrzeć w system świadczeń socjalnych,
którymi objęte są elity gospodarcze i które zazwyczaj pozostają ukryte przed opinią publiczną. Jak
się okazało, Welchowi zagwarantowane zostało prawo dożywotniego korzystania z apartamentu na
Manhattanie (włącznie z wyżywieniem, winem i praniem), takoż samo korzystanie z firmowego jeta
oraz kilku innych kosztownych przywilejów o wartości co najmniej dwóch milionów dolarów rocznie.
Wyprawka ta ukazuje, jak bardzo kierownicy firm oczekują, że traktowani będą niczym królewskie
wysokości minionego Ancien Régime. Ze strony finansowej te szczególne świadczenia mogą mieć dla
Welcha tylko niewielkie znaczenie. W roku 2000, jego ostatnim kompletnym roku w służbie General
Electric, otrzymał on wynagrodzenie w wysokości 123 milionów dolarów.
Ktoś mógłby powiedzić, że nie ma w tym nic nowego, że szefowie amerykańskich koncernów inkasują
masę pieniędzy. Ale to jest nowe. Bo choć zawsze byli oni w porównaniu z przeciętnym robotnikiem
dobrze opłacani, to jednak zarobku menedżera sprzed trzydziestu lat i dzisiejszego nie da się porównać.
W ciągu minionych trzech dziesięcioleci wynagrodzenia większości obywateli USA wzrosły tylko
umiarkowanie: przeciętne roczne wynagrodzenie podniosło się, po uwzględnieniu inflacji, z 32 522
dolarów w roku 1970 do 35 864 dolarów w roku 1999. 10 procent w ciągu 29 lat - postęp, jakkolwiek
skromny. Jeśli wierzyć Fortune Magazine, roczne dochody szefów stu największych firm amerykańskich
wzrosły jednak z 1,3 miliona dolarów - 39-krotny dochód przeciętnego robotnika - do 37,5 milionów
dolarów - więcej niż tysiąckrotny dochód normalnego robotnika.
Ta eksplozja dochodów na szczeblu kierowniczym w ciągu minionych trzydziestu lat jest już sama w sobie
zdumiewająca. Ale wskazuje ona tylko na pewną większą zależność: powtórną koncentrację dochodów i
zamożności w USA.
|
foto, filip łepkowicz |
Oficjalne pobory wykazują, że wciąż rosnąca część wynagrodzeń trafia do 20 procent rodzin, a
wewnątrz tej klasy szczególnie do górnych pięciu procent, podczas gdy rodziny znajdujące się w
środku tej skali otrzymują coraz mniej. Takie są fakty. Pomimo to, wielki, suto finansowany
przemysł zajmuje się ich negowaniem. Konserwatywne fabryki pomysłów produkują szeregi przeróżnych
studiów, które miałyby zdyskredytować owe fakty, metody ich dochodzenia oraz motywy tych
statystyków, którzy donoszą jedynie o czymś zupełnie oczywistym. Przed czterema laty Alan
Greenspan(któż mógłby poważnie uważać tego człowieka za obiektywnego?)wygłosił mowę podczas
konferencji amerykańskiego banku emisyjnego w Jackson Hole. Przemówienie to było jedną wielką
próbą zaprzeczenia realnemu wzrostowi nierówności w Ameryce. (przyp. Greenspan - nowojorski
doradca finansowy i biznesowy, w latach siedemdziesiątych doradca d/s gospodarczych
republikańskich prezydentów. Od 1987 roku szef amerykańskiego banku emisyjnego, uważany za jedną z
najbardziej wpływowych osób w USA)
Faktycznie jednak rezultaty studiów, które na serio starają się uzyskać informacje o wyższych
poborach, są zastraszające. Niedawno opublikowane badania niezależnej komisji budżetowej
amerykańskiego kongresu uwzględniły na przykład dane o podatkach od wynagrodzeń jak i inne źródła,
aby uściślić dotychczasowe oszacowania. Okazało się przy tym, że między rokiem 1979 a 1997 dochody
netto górnego procentu lepiej zarabiających wzrosły o 157 procent - naprzeciw dziesięciu procentom
wynagrodzeń przeciętnych. Jeszcze bardziej otrzeźwiające są wyniki badań przeprowadzonych przez
Thomasa Piketty i Emmanuela Saeza z francuskiego Instytutu Badań Cepremap. Piketty i Saez
wykorzystują dane wynikające z poboru podatku dochodowego, w celu oszacowania wynagrodzeń ludzi
zamożnych, bogatych i bardzo bogatych wstecz aż do roku 1913.
Takie wyliczenia mogą być nader pouczające. W pierwszym rzędzie dostrzegamy, że Amerykę z lat
mojej młodości należy uważać nie tyle za trwałą konstrukcję naszego państwa, lecz raczej za
interregnum pomiędzy dwoma Złotymi Wiekami. W społeczeństwie amerykańskim przed 1930 rokiem
nieliczni superbogacze kontrolowali znakomitą część majątku. Społeczeństwem średnioklasowym
staliśmy się dopiero wówczas, gdy w wyniku New Deal prezydenta Franklin´a D. Roosvelta i
szczególnie w wyniku Drugiej Wojny Światowej zniknęła koncentracja dochodów. Historycy Claudia
Goldin i Robert Margo ochrzcili owo zacieśnienie przepaści dochodowej tamtych lat mianem "Great
Compression". Aż do lat siedemdziesiątych dochody były względnie równo podzielone: gwałtowny
wzrost zarobków pierwszej powojennej generacji był równomiernie rozłożony na całe społeczeństwo.
Od lat siedemdziesiątych różnice w dochodach stają się jednakże coraz większe. Wielkimi
zwycięzcami okazują się superbogacze. Często używanym trikiem, mającym zakwestionować rosnącą
nierówność, jest niedokładna interpretacja danych statystycznych. Konserwatywny komentator przyzna
na przykład, że coraz większa część dochodu narodowego trafia rzeczywiście do górnych dziesięciu
procent podatników, ale następnie może on całkiem spokojnie zwrócić uwagę na to, że już dochody od
81 000 dolarów w górę do tych dziesięciu procent się zaliczają. Mówimy więc tutaj jedynie o
przesunięciach w dochodach wewnątrz klasy średniej, czyż nie?
Błąd. W górnych dziesięciu procentach znajduje się bardzo wielu ludzi, których moglibyśmy zaliczyć
do klasy średniej. Ale to nie oni są tymi wielkimi zwycięzcami. Na wzroście dochodów zyskał w
istocie tylko górny jeden procent z owych dziesieciu procent najlepiej zarabiajacych podatników.
W 1998 roku wszyscy należący do tego jednego procenta zarobili, każdy z nich, więcej niż 230 000
dolarów. Z drugiej strony 60 procent wzrostu dochodów w obrębie owego jednego procenta powędrowało
do kieszeni 0,1 procenta, mianowicie do tych, którzy dysponowali dochodami większymi niż 790 000
dolarów. Zaś prawie połowa wzrostu dochodów stanowiła wpływy 13 000 podatników, górnego 0,01
procenta, których dochody wynoszą przynajmniej 3,6 milionów dolarów; przeciętnie dysponowali oni
jednak wpływami wielkości 17 milionów dolarów.
Szacunki te pochodzą z roku 1998. Czy od tamtego czasu trend się odwrócił? Z całą pewnością nie.
Wszystko wskazuje na to, że górne wynagrodzenia w roku 2000 szybko pięły się w górę. Wprawdzie od
tego czasu wysokie dochody wypadały z powodu spadających kursów akcji prawdopodobnie mniej
okazale, ale już pobory podatów za rok 2001 wskazują na ponowne pogłębienie się różnicy w
dochodach. Ma to przede wszystkim związek ze skutkami recesji na słabo zarabiających.
W efekcie obecnego spadku koniunktury stwierdzimy, że żyjemy w społeczeństwie, w którym nierówność
jest większa niż w późnych latach dziewięćdziesiątych.
Nie jest więc w żadnym razie przesadą mówić o drugim Złotym Wieku. Gdy klasa średnia zyskała na
znaczeniu, znikać zaczęli budowniczy wielkich willi i posiadacze jachtów. W roku 1970 0,01 procent
podatników posiadała 0,7 procent wszystkich dochodów - zarabiali oni więc "tylko" 70 razy więcej
niż wynosiło przeciętne wynagrodzenie, suma nie wystarczająca, aby kupić rezydencję albo choćby ją
utrzymać. Tymczasem w roku 1998 płynęło już więcej niż trzy procent wszystkich dochodów do 0,01
procenta podatników. Oznacza to, że 13 000 najbogatszych rodzin w Ameryce dysponowało tą samą sumą
pieniędzy, jaka przypadała 20 milionom rodzin najuboższych uposażenia tych 13 000 rodzin były ok.
300 razy wyższe od tych, dostępnych przeciętnym rodzinom. A przemiany te w żadnym razie nie
osiągnęły jeszcze swego końca.
II. Wycofanie New Deal
Gdy w połowie lat dziewięćdziesiątych ekonomiści stwierdzili zmiany w podziale wynagrodzeń,
sformułowali oni trzy hipotezy dotyczące przyczyn tego stanu rzeczy.
Teza globalizacyjna łączyła zmieniający się podział wynagrodzeń ze wzrostem światowego handlu,
szczególnie ze zwiększającym się importem przerabianych dóbr z krajów tzw. Trzeciego Świata. Teza
ta mówi, że robotnicy - ludzie, którzy w czasach mojej młodości zarabiali często tyle samo, co
menedżerowie średniego szczebla, absolwenci collegeów - nie stanowili konkurencji dla taniej siły
roboczej z Azji. W następstwie tego przeciętne zarobki uległy stagnacji lub nawet obniżeniu,
podczas gdy większa część dochodu narodowego trafiła do obywateli z lepszym wykształceniem.
Druga hipoteza widziała powód rosnącej nierówności nie w handlu zagranicznym, lecz w inwestycjach
krajowych. Ciągły postęp w sferze technologii informacyjnej miał wedle tego spowodować stymulację
zapotrzebowania na wysoko kwalifikowaną siłę roboczą. Coraz lepiej opłacane były dokonania mózgu,
coraz tańsza stawała się siła mięśni.
|
foto, filip łepkowicz |
Hipoteza "supergwiazdy" chicagowskiego ekonomisty Sherwina Rosena jest odmianą tezy postępu
technologicznego. Rosen argumentuje, że nowoczesne technologie komunikacyjne uczyniły z
konkurencyjności rywalizację, której zwycięzcy są hojnie wynagradzani, podczas gdy przegrani
otrzymują znacznie mniej. Za klasyczny przykład służy tutaj branża rozrywkowa. Rosen przytacza
fakt, że wcześniej setki komediantów zarabiało na skromne życie występując w przeróżnych Live
Shows. W erze TV większość z nich musiała zaprzestać wykonywania zawodu, utrzymało się jedynie
kilka telewizyjnych supergwiazd.
Zwolennicy tych trzech tez toczyli między sobą zawzięte boje. W ostatnich latach zrodziło się
jednakże wśród ekonomistów przypuszczenie, że żadna z nich nie nosi w sobie choćby zaczątka
wyjaśnienia omawianego zjawiska.
Globalizacja może wprawdzie po części wytłumaczyć coraz niższe zarobki robotników, ale nie 2,5
tys. procentowy wzrost dochodów na stanowiskach kierowniczych. Postęp technologiczny wyjaśnia być
może, dlaczego górne wynagrodzenia rosły w miarę zwiększania się stopnia wykształcenia. Trudno
jest to jednakże pogodzić z rosnącą nierównością wśród absolwentów collegeów. Teoria "supergwiazd"
sprawdza się na przykładzie Star-Talkmastera Jay Leno, lecz nie wyjaśnia ona, dlaczego tysiące
ludzi nie mających żadnego związku z telewizją obrosły w tak oszałamiające bogactwo.
Także Wielka Kompresja, a więc substancjonalnie zmniejszająca się nierówność w okresie New Deal i
Drugiej Wojny światowej, jest z pomocą popularnych teorii trudna do zrozumienia.
Podczas wojny Roosevelt wprowadził państwową kontrolę rozwoju wynagrodzeń, w celu wyrównania
różnic w dochodach. Lecz jeśli średnioklasowe społeczeństwo byłoby jedynie sztucznym rezultatem
działań wojennych, to czy mogłoby ono przetrwać przez kolejne 30 lat?
Tymczasem dzisiaj niektórzy ekonomiści traktują już całkiem poważnie pewną tezę, którą jeszcze nie
tak dawno uważali za szaloną. Teza ta podkreśla rolę norm społecznych jako hamulca dla wzrostu
społecznej nierówności. Wedle tejże tezy New Deal miał znacznie głębszy wpływ na kształt
amerykańskiego społeczeństwa niż jego najgorętsi orędownicy zdolni byli kiedykolwiek przypuszczać.
On to ustalił normy względnej równości, jakie przetrwały przez następnych 30 lat.
Od lat siedemdziesiątych normy te tracą coraz bardziej na znaczeniu.
Mogą o tym świadczyć dochody na szczeblach kierowniczych. W latach sześćdziesiątych wielkie
amerykańskie przedsiębiorstwa funkcjonowały raczej na zasadzie socjalistycznych republik, nie zaś
jako gniazda kapitalistycznego wyzysku; szefowie firm więcej mieli wspólnego z biurokratami,
którym na sercu leżało publiczne dobro niż z przemysłowymi baronami.
35 lat później magazyn Fortune pisze: "Wszędzie w Ameryce kadry kierownicze zarabiały na akcjach,
podczas gdy ich przedsiębiorstwa schodziły na psy".
Gdy pozostawimy na boku aktualne wykroczenia i zapytamy, jak mogły wzrosnąć względnie skromne
dochody wyższego szczebla sprzed 30 lat do dzisiejszych gigantycznych pakietów wynagrodzeniowych,
natrafiamy na dwa tory wyjaśnień.
Ten bardziej optymistyczny wyznacza analogię między eksplozją dochodów szefów koncernów a
eksplozją dochodów graczy baseballa. Owa analogia polega na tym, że wysoko opłacani szefowie warci
są wielkich pieniędzy, ponieważ są oni po prostu właściwymi ludźmi na właściwych stanowiskach.
Pogląd bardziej pesymistyczny - który sam uznaję za przekonywający - mówi, że polowanie na talenty
spełnia jedynie rolę podrzędną. Wszak wypełnione po brzegi torebki wynagrodzeniowe otrzymywali
nazbyt często ludzie, których dokonania były co najwyżej przeciętne. W rzeczywistości wielu ludzi
osiąga tak wielkie dochody tylko dlatego, że to oni właśnie mianują członków rad nadzorczych - te
zaś ustalają wysokość ich kompensaty. Nie jest to zatem jakaś niewidzialna dłoń rynku, która
prowadzi ku owym monumentalnym zarobkom, lecz dyskretne potrząśnięcie rąk w zamkniętych pokojach
centrali przedsiębiorstw.
Przed trzydziestu laty kadry kierownicze nie były tak hojnie traktowane, ponieważ obawa przed publicznym
oburzeniem utrzymywała wyższe zarobki pod kontrolą. Dzisiaj nikt się już nie oburza. Tak więc
eksplozja wynagrodzeń na poziomie kierowniczym odzwierciedla raczej przemianę społeczną niż czysto
ekonomiczne siły popytu i podaży.
Lecz jak doszło to tego, że kultura przedsiębiorstw mogła ulec takiej przemianie?
Jedną z przyczyn jest zmiana struktur rynków finansowych. W swej książce, W poszukiwaniu
wybawiciela przedsiębiorstw, Rakesz Khurana z Harvard Buisness School, argumentuje jakoby w latach
osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych kapitalizm menedżerów zastąpiony miał zostać kapitalizmem
inwestorów. Instytucjonalni inwestorzy nie pozwalali już szefom koncernów na wyznaczanie swoich
następców ze średniego szczebla firmy. Chcieli oni widzieć na tych stanowiskach heroicznych
wodzów, często z zewnątrz, i byli gotowi, wypłacać im ogromne sumy pieniędzy. Khurana ujął to
doskonale w podtytule swej książki: Irracjonalne poszukiwanie charyzmatycznych szefów zarządów.
Nowocześni teoretycy managementu nie wierzą jednak, aby było to takie irracjonalne. Od lat
osiemdziesiątych coraz mocniej podkreślano znaczenie leadership, czyli osobistego,
charyzmatycznego przodownictwa.
Kiedy Lee Iacocca z Chryslera stał się na początku lat osiemdziesiątych bardzo sławny, stanowił
ewenement.
Khurana przytacza, że na stronie tytułowej Business Week w roku 1980 znalazł się tylko jeden szef
zarządu przedsiębiorstwa. W 1999 było ich już 19. Kiedy zaś dla szefa jakiegoś koncernu było już
rzeczą oczywistą, a może nawet konieczną, aby stał się sławny, przychodziło też znacznie łatwiej
uczynić go bogatym.
III. Cena nierówności
Także ekonomiści przyczynili się do tego, że pobory w wysokościach, jakie wcześniej były nie do
pomyślenia, stały się możliwe. W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych cała fala
akademickich rozpraw usiłowała dowieść, że Gordon Gekko, bohater filmu "Wallstreet" Olivera
Stonesa, miał rację: zachłanność jest dobra. Kto pragnie kadry kierowniczej o najwyższej
wydajności, musi ich interesy pogodzić z interesami akcjonariuszy, argumentowały owe studia. A to
winno z kolei nastąpić poprzez hojne zapewnienie im dostępu do papierów wartościowych oraz ich
opcji.
Piketty i Saez proponują, aby na rozwój wynagrodzeń na szczeblach kierowniczych spojrzeć w
szerszym kontekście. Zarobki i gaże określane są przez normy społeczne - i to w stopniu znacznie
większym aniżeli ekonomiści i zwolennicy wolnego rynku mogliby to sobie wyobrazić. W latach
trzydziestych i czterdziestych ustalone zostały normy równości - przede wszystkim przez czynniki
polityczne. W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych normy te zostały zdemontowane i
zastąpione mitem anything goes. Następstwem była eksplozja górnych dochodów.
Mimo wszystko: Ameryka jest wciąż jeszcze najbogatszym z wielkich krajów tego świata, z realnym
krajowym produktem brutto, który jest o 20 procent wyższy niż w Kanadzie. Ale: średnia długość
życia w USA jest znacznie krótsza aniżeli w Kanadzie, Japonii i w każdym większym państwie
zachodnioeuropejskim. My Amerykanie żyjemy przeciętnie nieco krócej niż Grecy. Tymczasem to
właśnie dogmat amerykański stwierdzał, że wielka woda niesie jednakowo wszystkie łodzie - że
wszyscy zatem korzystają na wzrastającej zamożności. Czyżby nasz rosnący majątek narodowy nie
przyczynił się do wysokiego standardu życiowego dla wszystkich Amerykanów?
Odpowiedź brzmi: Nie. Ameryka ma wprawdzie większy dochód na głowę mieszkańca niż wszystkie inne
duże państwa przemysłowe, ale jest tak przede wszystkim dlatego, że bogaci są u nas znacznie
bardziej bogaci niż gdziekolwiek indziej. My Amerykanie jesteśmy dumni z naszego, może nawet
rekordowego, wzrostu gospodarczego. Tyle że w ciągu ostatnich dziesięcioleci niewiele skorzystały
na tym wzroście przeciętne rodziny. Średni dochód takiej rodziny podnosił się o 0,5 procent
rocznie.
|
foto, filip łepkowicz |
Ponadto statystyki dochodowe niemal wcale nie odzwierciedlają rosnącego ryzyka w świecie pracy,
jakim dotknięty jest przeciętny pracownik. Kiedy koncern samochodowy General Motors znany był
jeszcze jako Generous Motors, większość zatrudnionych współpracowników nie musiała obawiać się o
utratę pracy. Wiedzieli, że firma zwolniłaby ich jedynie w ekstremalnym przypadku. Wielu miało
umowy, które gwarantowały im ubezpieczenia lekarskie, nawet w przypadku zwolnienia z pracy. Ich
pensje nie były uzależnione od rynku papierów wartościowych. Teraz wypowiedzenia stały się
zwyczajną rzeczą nawet w renomowanych przedsiębiorstwach.
Miliony ludzi doświadczyły, że zakładowy fundusz emerytalny wcale nie musi gwarantować w
przyszłości wygodnej renty.
Niektórzy mogą ten argument skontrować twierdzeniem, że amerykański system przy całej tej
nierówności zapewnia ogólnie wyższe zarobki. Tzn. że nie tylko bogacze są u nas bogatsi niż gdzie
indziej, lecz że również typowej, przeciętnej rodzinie amerykańskiej powodzi się lepiej niż
ludziom w innych krajach, ba, nawet nasi biedni mają lepiej.
Nie odpowiada to jednak prawdzie. Widać to na przykładzie Szwecji, największego bete noire
konserwatystów. Przeciętna długość życia w Szwecji wynosi o trzy lata więcej niż w USA.
Umieralność dzieci jest o połowę niższa, a analfabetyzm znacznie mniej rozpowszechniony niż w
Ameryce.
Wprawdzie Szwecja wykazuje się niższym przeciętnym dochodem aniżeli USA, ale dzieje się tak znów
przede wszystkim dlatego, że nasi bogacze są znacznie bogatsi. Natomiast normalnej szwedzkiej
rodzinie powodzi się lepiej niż podobnej rodzinie amerykańskiej: dochody są wyższe, zaś wyższe
obciążenie podatkowe relatywizowane jest poprzez publiczny system opieki zdrowotnej oraz lepsze
służby publiczne. I nawet szwedzkie rodziny zaliczane do 10 procent najuboższych, dysponują
wpływami o 60 procent wyższymi niż analogiczne rodziny amerykańskie. W połowie lat
dziewięćdziesiątych tylko 6 procent wszystkich Szwedów musiało przeżyć za 11 dolarów na dzień. W
USA liczba takich ludzi stanowiła 14 procent.
Porównanie to ukazuje:
nawet jeśli wielką nierówność w USA postrzegać jako cenę, jaką płacimy za naszą wielką siłę
gospodarczą, nie jest rzeczą zrozumiałą samą przez się, że ostateczny rezultat jest owej ceny
wart. Albowiem nierówność w USA osiągnęła poziom kontraproduktywny.
Weźmy na przykład nadzwyczaj wysokie gaże dzisiejszych czołowych menedżerów. Czy są one dla
gospodarki korzystne? Po pęknięciu spekulacyjnej bańki okazuje się, że my wszyscy musimy dźwigać
ciężar tych pokaźnych wynagrodzeniowych pakietów. Prawdopodobnie akcjonariusze i społeczeństwo
musieli zapłacić cenę znacznie przewyższającą sumy pieniędzy, jakie zostały wypłacone menedżerom.
Ekonomiści zajmujący się przestępstwami gospodarczymi zapewniają, że przestępstwa są nieefektywne
- w tym sensie, że samo przestępstwo kosztuje gospodarkę więcej niż to, co zostało ukradzione.
Przestępstwa odprowadzają energię i środki od tego, co pożyteczne: przestępcy wykorzystują swój
czas na kradzieże, zamiast na produkcję, natomiast potencjalne ofiary tracą go na ochronę własnego
mienia. Dotyczy to również przestępstw gospodarczych. Menedżerowie, którzy całe dnie spędzają na
wypychaniu sobie kieszeni pieniędzmi akcjonariuszy, nie znajdują już czasu na wykonywanie swoich
właściwych zadań (wystarczy pomyśleć tutaj o Enron, WorldCom, Tyco, Global Crossing, Adelphia).
Główny argument systemu, w którym tylko nieliczni ludzie stają się bogaci, był zawsze ten sam:
perspektywa bogactwa stanowi bodziec dla wydajności. Tylko że: dla jakiej wydajności? Im więcej
wiadomo o tym, co dzieje się w amerykańskich firmach, tym mniej oczywistym jest, czy owe bodźce
skłaniają menedżerów do wydajności w interesie nas wszystkich.
IV. Nierówność a polityka
We wrześniu miała miejsce w senacie debata na temat propozycji, aby na obywateli USA, którzy, w
celu uniknięcia płacenia podatków w naszym kraju, przenoszą swoje miejsce zamieszkania za granicę,
nałożyć jednorazową taksę od kapitału. Senator Phil Gramm grzmiał przeciw temu: propozycja ta
pochodzi "bezpośrednio z nazistowskich Niemiec". Dosyć mocne słowa, ale nie bardziej mocne niż
metafora, jakiej użył Daniel Mitchel z Heritage Foundation w artykule dla Washington Post, aby
scharakteryzować projekt ustawy, mającej utrudnić przedsiębiorstwom przenoszenie siedziby firmy z
powodów podatkowych. Porównał on takie postępowanie z haniebnym dekretem Trybunału Konstytucyjnego
z roku 1857, który nakazywał północnym Stanom Federalnym odstawianie zbiegłych niewolników z
powrotem do stanów południowych.
Podobne wypowiedzi są indykatorami znacznie większych przemian w polityce amerykańskiej. Po
pierwsze nasi politycy są coraz mniej skłonni, nałożyć na siebie choćby pozór umiarkowania. Po
drugie zaś skłaniają się oni coraz bardziej ku służbie w interesie zamożnych. I mam tutaj na myśli
naprawdę zamożnych, a nie tylko tych, którym finansowo dobrze się powodzi. Tylko ten, kto
dysponuje majątkiem netto o wielkości kilku milionów dolarów, mógłby uznać za konieczne, wzięcie
pod uwagę ucieczki podatkowej.
W zasadzie można byłoby oczekiwać, że politycy zareagują na pogłębiającą się zarobkową przepaść w
ten sposób, że zaproponują wyciągnięcie pieniędzy z kieszeni bogaczy. Prawdopodobnie pozyskałoby
to nawet głosy wyborców. Tymczasem na polityce gospodarczej korzystają przede wszystkim zamożni.
Najważniejsze ulgi podatkowe ostatnich 25 lat, za Reagana w latach osiemdziesiątych i teraz za
Busha, miały wszystkie to samo zwichnięcie: faworyzowały tych i tak już dosyć bogatych.
Najcelniejszym przykładem tego, jak polityka coraz bardziej faworyzuje zamożnych, jest żądanie
zniesienia podatku spadkowego. Podatkiem tym dotknięci są przede wszystkim bogacze. W roku 1999
opodatkowanych zostało jedynie dwa procent wszystkich spadków, a połowa poborów podatkowych
pochodziła od 3 300 gospodarstw domowych - zatem od tylko 0,16 procenta wszystkich amerykańskich
gospodarstw domowych, których mienie warte było przeciętnie 20 milionów dolarów. 467
spadkobierców, których mienie przekraczało wartość 20 milionów dolarów, zapłaciło jedną czwartą
tego podatku.
W zasadzie można byłoby oczekiwać, że podatek, którym dotkniętych jest tak niewielu ludzi, ale
który przynosi duże dochody, byłby politycznie popularny. Ponadto taki podatek mógłby przyczynić
się do wsparcia demokratycznych wartości, ponieważ ograniczyłby bogaczom możność tworzenia
dynastii. Skąd zatem nacisk, aby ten podatek znieść, i dlaczego ta ulga podatkowa była
newralgicznym punktem reformy podatkowej George'a W. Busha?
Odpowiedź staje się prosta, gdy spojrzy się na to, komu zniesienie tego podatku przynosi korzyść.
Wszak niewielu tylko zyskałoby na zniesieniu podatku spadkowego. Ale ci nieliczni mają masę
pieniędzy, zaś w życiu zawodowym kontrolują przeważnie jeszcze więcej. Dokładnie ten rodzaj ludzi
przyciąga na siebie uwagę polityków, którzy wciąż szukają sponsorów dla swoich kampanii
wyborczych.
Ale oto także szersza opinia publiczna została przekonana, że podatek spadkowy jest czymś złym.
Kto tak myśli, jest zazwyczaj przekonany, że ciężar tego podatku spada na małe przedsiębiorstwa i
rodziny - co po prostu nie jest prawdą. Te błędne wyobrażenia były celowo podtrzymywane - choćby
przez Heritage Foundation. Ta z kolei utworzona została przez bogate rodziny.
Konserwatywne poglądy, które przeciwstawiają się opodatkowaniu bogatych, nieprzypadkowo są tak
rozpowszechnione. Za pieniądze można kupić nie tylko bezpośrednie wpływy, lecz także można ich
użyć, aby zmienić publiczne postrzeganie. Liberalne ugrupowanie People for the American Way
opublikowało sprawozdanie noszące tytuł "Kupić ruch". Ukazuje w nim, jak konserwatywne fundacje
oddają do dyspozycji fabryk pomysłów oraz mediów ogromne sumy pieniędzy, w celu uzyskania posłuchu
dla swoich zamierzeń.
V. Plutokracja?
Bogaci mogliby, ponieważ ich majątek wciąż rośnie, oprócz dóbr materialnych i usług, kupować także
inne rzeczy. Za pieniądze da się kupić wpływy polityczne, a jeśli zręcznie się do tego zabrać, to
nawet poparcie w kręgach intelektualnych. Rosnące różnice w zarobkach doprowadziły więc w USA nie
do tego, że lewicowcy podnieśli wielki wrzask i chcą dobrać się bogaczom do skóry; powstał
natomiast pewien ruch, który chce pozostawić zamożnym jak najwięcej z ich dochodów oraz ułatwić im
dziedziczenie wielkich majątków.
Podwyższa to prawdopodobieństwo wciąż wzmacniającego się procesu: podczas gdy przepaść między
bogatymi a biednymi wciąż się powiększa, polityka gospodarcza troszczy się w coraz większym
stopniu o interesy elity. Jednocześnie na cele publiczne, przede wszystkim na szkoły, nie ma
prawie wcale pieniędzy.
|
foto, filip łepkowicz |
W 1924 roku wille na północnym wybrzeżu Long Island promieniowały swym pełnym blaskiem, tak samo
jak polityczna siła klasy, do której należały. Kiedy gubernator Nowego Jorku, Al Smith,
zaproponował, aby na ich miejscu powstały parki rekreacyjne, wystawił się na zagorzałe protesty.
Posiadacz willi, "cukrowy sułtan" Horace'a Havemeyera, nakreślił zastraszający scenariusz: wybrzeżem
północnym "zawładnie miejski motłoch". - "Motłoch?", odpowiedział Smith, "Pan mówi o mnie". W
końcu nowojorczycy otrzymali swoje parki, ale o mały włos kilkuset bogatym rodzinom udałoby się
zakwestionować potrzeby nowojorskiej klasy średniej.
Te czasy minęły.
Doprawdy? Różnice w zarobkach są znowu tak wielkie, jak w latach dwudziestych. Odziedziczony
majątek nie odgrywa jeszcze żadnej znaczącej roli, ale z czasem - i wraz ze zniesieniem podatku
spadkowego - wyhodujemy sobie elitę spadkobierców, których od normalnych Amerykanów dzieliło
będzie tak wiele, jak niegdyś starego Horace'a Havemeyer'a. No i ta nowa elita posiadać będzie -
zupełnie jak tamta stara - ogromną polityczną władzę.
Kevin Philipps zamyka swą książkę "Zamożność i demokracja" ostrzeżeniem: "Jeśli nie odnowimy
demokracji i nie pobudzimy polityki znowu do życia, dobrobyt scementuje nowy, mniej demokratyczny
reżim - plutokrację". Szacunek ekstremalny. Ale żyjemy też w ekstremalnych czasach.
Nazbyt jestem pesymistą? Nawet moi liberalni przyjaciele mówią mi, że nie powinienem się martwić,
system nasz jest elastyczny, klasa średnia się utrzyma. Mam nadzieję, że racja będzie po ich
stronie. Nasz optymizm, że naród nasz zawsze w końcu odnajdzie swoją drogę, ma swoje korzenie w
naszej przeszłości - w tej przeszłości, kiedy Ameryka była społeczeństwem średnioklasowym. Ale
wtedy także ten kraj był inny.
*
artykuł (bez fotografii f. łepkowicza) ukazał się 20 października 2002 w New York Times Magazine
przekład na podstawie tłumaczenia niemieckiego (Die Zeit 46/2002 ©): dziennikarze wędrowni (kumaszyński)
© paul krugman
|