archiwum

jesień'04
str. 1  



szkice  strona główna



Pozostali ludzie

filip łepkowicz - zdjęcia 
jędrzej morawiecki - tekst 


  Poznałem Brochów już wcześniej. Wtedy, kiedy zgubiłem trzeci raz w życiu przednie koło w ładzie. Jechałem jak zwykle Mościckiego na wieś, do swojego domu w Gęsicach. Miałem wyskoczyć na brukową kostkę, skręcić w prawo, wyrwać się z miasta. Nie zdążyłem. Prawe koło poszło w bok, samochód zarył w jednię, puścił iskry, utonął w asfalcie. Na chodniku stały brochowskie młodziaki: “Koło panu odpadło”. “Wiem” – odpowiedziałem, bo nie pierwszy raz koło zgubiłem, wiedziałem, że poszedł jak zwykle dolny sworzeń i że jak zwykle – będzie trzeba samochód przenieść na chodnik, a potem schować się przed drogówką. “Czemu panu koło odpadło?” – pytał brochowiak. “Tak to w życiu bywa, czasem koła odpadają”. Potem milczenie. Młodziaki pomogły podnieść samochód, włączyli się starsi – wtedy już wiedziałem – na Brochowie żyją dobrzy, bezinteresowni ludzie.





II.

  Teraz Brochów wstaje pochmurnym niebem, zmiata z alejek jesienne liście. Poranne mocne piwo w knajpie na Mościckiego, uczucie: zaczyna się wielka podróż. Najpierw do Pana Mleczarza. Stoi w drelichu i gumowcach naprzeciw sklepu “Lipton”, niedaleko graffiti “Uwaga, rysie” i “Trzeba być dobrym”. Sprzedaje w butelkach po wodzie mineralnej mleko z własnego gospodarstwa. Wszyscy go tu na Brochowie znają, mówią, że mieszka w Iwinach – razem z bratem. “Jak wejdziesz na podwórko: i kaczki, i gęsi – w całych Iwinach nie ma krów, tylko u nich” – opowiadają. A Pan Mleczarz stoi przed sklepem i mówi do Krzysztofa - brochowiaka układającego chodnik: “Patrz, widzisz? Kupiła mleko w sklepie, sama woda. A u mnie spójrz: kawał śmietany. A ta durna kupuje tam, bo w woreczku, bo w sklepie lepsze...”. “Ta, w sklepie lepsze! Woda!” – denerwuje się pan Krzysztof. “Spokój, Krzysztof, może ona lubi wodę” – mówi Pan Mleczarz. Potem milknie. Czeka na Weronikę Oczkowicz. Zaczepiał ją jeszcze wczoraj, żartował, w końcu obiecała, że będzie o dziesiątej. No i jest – tyle że na polu – pomiędzy działkowymi ogródkami. Pracuje z mężem, w końcu odstawia czarny rower, odsuwa wózek wyładowany burakami, zaprasza na ławeczkę. Na Brochowie jest od 1957 roku. Przyjechała w odwiedziny do kuzynki, u krawca zapoznała męża, pół roku później się pobrali. Wspomina zlikwidowane kino Sygnał w podwórku, żłobek – przerobiony teraz na agencję towarzyską, kwitnące krzewy, drzewa, po których teraz na podwórkach nie zostało nawet śladu. No i rzecz jasna – tańce. “Dechy były koło kościoła, tak samo w parku przy stacji, i w drugim – w drodze do Iwin. Tańczyli wszyscy – od dzieciaków do starszych. Co niedzielę grała orkiestra kolejowa. Raz nawet przyjechała na Brochów Sława Przybylska”. Pani Weronika opowiada o “Franku” – kolejowym parku, później o pięknej, wyburzonej już “Ambasadzie Cygańskiej” – koło Biedronki. Mąż – emerytowany kierownik pociągu dodaje: “Były bójki. Tych chłopaków cygańskich to było z pięćdziesięciu. A potem w latach pięćdziesiątych przyjechaliśmy my – mocne bojowe chłopaki z wioski. Robiliśmy porządek, powoli się wszystko uspokoiło. A jak poprzyjeżdżali ze wschodu i opowiadali, że byli tam bogaczami, wszystko bujda, większość to biedota, jedna panienka znalazła w domu po Niemcach koszulę nocną, przyszła tak na zabawę, myślała, że to suknia wieczorowa”. Później wspomina pracę na kolei, cztery i pół tysiąca brochowskich kolejarzy, piesze powroty po torach z Gądowa, smalec w lokomotywie, dworcowy bufet, gdzie całą dobę można było zajść na piwo, kielicha... Teraz nie ma nic. Pani Weronika: “Ale są jeszcze ludzie. Brochów to taka mała wioska – wszyscy trzymają się razem. Niedawno sąsiad umarł – niemal na naszych rękach, wszystkie go myłyśmy, ubierałyśmy... Bo sąsiad to tutaj rzecz święta. A na pogrzebie – jak zwykle – grała cygańska orkiestra. Tak samo jak na komunii, chrzcie, podczas wizyty biskupa... Bo wszyscy jesteśmy przecież mieszkańcami Brochowa. A Cyganie – jak dostają mieszkanie w nowym budownictwie – nie chcą, zamieniają się, biorą dopłatę i wracają na Brochów. Pełna kultura. Chociaż mentalność jednak inna. Na Wszystkich Świętych po procesji rozkładają po drugiej stronie cmentarza serwetę na ławkach, wyciągają butelki, jedzenie, świętują. Inna tradycja”. Pani Oczkowicz opowiada jeszcze o swoich cygańskich sąsiadach, o świętach, w końcu żegna się, wraca do buraków.





III.

  A teraz Jan Merski. Przyjechał na Brochów ze Stanisławowa. A było to tak: w 1945 dowieźli go z rodziną pociągiem pod Radwanice, wyrzucili w pole, koniec jazdy. I wszyscy wysiedli – ponad 60 wagonów, w każdej węglarce z pięć rodzin. Porobili szałasy z desek, bud, koczowali w polu, w końcu zamieszkali na Brochowie. “Każdy jadł co miał, żadnej pomocy. Na Krakowskiej paliły się jeszcze budynki, na Świerczewskiego stały barykady. Każdy drugiego się bał, każdy ryglował. Wystawialiśmy biało-czerwoną chorągiewkę, ale Niemcy szybko się nauczyli i też wywieszali polski sztandar. Ruscy się w końcu zorientowali i znów zaczęli rabować wszystko jak leci. Ale było wesoło. Jeden drugiemu współczuł. Tuż po wojnie nie było gdzie się fachu nauczyć, większość przychodziła surowa, bardziej doświadczeni pomagali, tłumaczyli – nie pytali: zapłacisz mi za to, czy nie. Wszyscy pracowali jednakowo.

  A jak się silniki robiło – kładłeś się w błoto, sypałeś ziemię piachem, rzucałeś parę desek i jazda. A po robocie brałeś beczkę z ropą, zmywałeś smar, obmyłeś się w kałuży, wsiadałeś w kufajce do tramwaju, smród, czyści urzędnicy się od ciebie odsuwali, żeby się nie ubrudzić. Dopiero potem zrobili porządek – ci w kufajkach jechali tylko w przedsionku.

  Na sam Brochów jeździły tylko pociągi. “Jak my tutaj przyjechaliśmy – trzeba było się przyzwyczaić do parowozów. Stanął taki przed oknem, kilkadziesiąt naładowanych wagonów, nie mógł ruszyć, dudududu! Tarabanił, aż dom się trząsł. Ciągle musiałeś zmiatać sadzę z parapetów. Bo jak taki maszynista miał dobrego kolegę, to ten podjechał i go popchnął. A jak kogoś nie lubili, to startował i przez godzinę pod naszym oknem”.

  Budowa domów, odgruzowywanie ruin. “Siedemnastu chłopa – przyszłych lokatorów. Flacha i jazda – na wesoło plac wyczyściliśmy”. Sami wyszukali miejsce, dyrektor zaakceptował: “zbudujcie”. Zjednoczenie dało pieniądze, oni znosili cegłę, wyciągali dwuteowniki z sąsiednich domów. I postawili dom.

  Mieszkanie, praca, poranna pobudka... I jazda “hulajnogą” – towarowym pociągiem do Wrocławia. “Szliśmy zawsze do ostatniego wagonu w składzie, tam wkoło ławki, na nich kobiety, co jechały na targ. My stawaliśmy pośrodku, zaczynaliśmy wszystko bujać, kobiety w krzyk, wagon mało z torów nie wyskoczy, zabawa, młoda krew kipiała. Potem wysiadka i biegiem. Cała paczka z FAT-u, FUM-u, Hutmenu – jeden drugiego braliśmy za fraki, w krzyk i biegliśmy torami szpalerem – żeby jak najszybciej do zakładu, mało butów nie pogubiliśmy”.

  Jan Merski wspomina wyprawy na targowisko na placu Grunwaldzkim, obłożone kolejowymi podkładami i kolczastym drutem, kiełbasę, mięso, łapanki UB, rewizje. Potem kolejowy pegeer na Centralnej – pałac rozszabrowany przez miejscowych po likwidacji gospodarstwa. Potem jeszcze mówi o ściennym zegarze, który w końcu kupił, żeby widzieć, kiedy iść do pracy, o “unrowskich” paczkach. Później żona wspomina hodowlę: “Miasto kóz – tak się Brochów nazywał. Bo kolejarz zawsze mało zarabiał. Musiał jakoś wyżyć, to trzymał króliki, świniaka, krowy... Trzeba było mieć swoje kury, parę kaczek. Króliki żarły trawę z kolejowych skarp. No i oczywiście te kozy”. Potem państwo Merscy kiwają głowami: “Brochów topnieje, młodzi uciekają, zostali tylko starsi”. Na koniec pokazują piękne, stare wiejskie meble, wskazują z dumą na drewniane okna pociągnięte białą olejnicą: że nie plastiki, że nieraz słońce wyjdzie nad działkami, rozbłyśnie w szybie i Brochów staje się piękny.





IV.

  Nie wiem, czy Teresa Pakuła widziała, jak odpadło koło w mojej ładzie. Mogła, bo mieszka naprzeciw miejsca zdarzenia, w jezdni został jeszcze ślad. Wiem jedno – pani Teresa jest w Brochowie rozmiłowana. Pokazuje archiwum, zdjęcia, kserokopie, widokówki, długo opowiada o historii. Z tyłu za oknem błyskają ciągle żółte pociągi, pani Teresa dalej mówi: “Brochów dostał prawa miejskie i herb w kwietniu 1939. W styczniu 1951 został wcielony do Wrocławia. Mówi się tu, że do Wrocławia jest sześć kilometrów – tyle jest do stacji kolejowej. W dawnych czasach Brochów zaczynał się od Czerwonej Karczmy (mimo że ci z Książa powiedzą, że Czerwona Karczma należała już do nich). Czerwona Karczma była tu, gdzie teraz stoi składnica złomu. Tędy szedł trakt wiązowski – z Wrocławia do Wiązowa i Nysy, gdzie podróżowali biskupi. Pozostałością traktu jest ulica Mościckiego. Za Brochów droga wychodzi w stronę Zacharzyc, dalej na Sulimów, Bratowice (gdzie też stała karczma). Trakt początkowo konkurencyjny dla drogi opolskiej, ale jako że Oława dostała przywilej składu – Wiązów pozostał na boku. Tędy jeździli tylko duchowni podróżujący do swoich majątków kościelnych. Później pokazuje ranking osiedli lokalnej gazety – żali się, że powypisywali, że słaba komunikacja, że tylko trzy autobusy, “można pociągiem, ale pośpieszne nie stają”. A kto będzie jechać do centrum pośpiesznym? – denerwuje się. “Pani redaktor – jak ją nastraszyli na Książu, to chyba tak się bała, że nawet z samochodu nie wysiadła, tylko napisała, że nie ma placu zabaw i tylko dwie piaskownice. A myśmy się tyle naszarpali, żeby zrobić osiem placów zabaw...” – kręci głową, ubolewa, mówi o festynie, który organizują raz do roku, o Niemcu bez ręki, który kiedyś zaszedł do niej z listem od księdza, odtwarzał historię miasta, zaczął przyjeżdżać na festyny – póki nie zmarł. Później o pomnikach, zabytkach... “Na Brochowie jest pomnik kolejarzy – przerobiony z pomnika wojen francusko-pruskich. Jest też pomnik żołnierzy radzieckich, od czasu do czasu organizacje, które chcą zaistnieć – domagają się jego zburzenia. Konserwator zabytku powiedział, że pamiątka historyczna i tyle”.

  Teresa Pakuła prowadzi na wieżę ciśnień, zaczyna się wspinaczka czterdzieści metrów w górę, po schodach, drabinach, korytarzach. W końcu wyłania się panorama Brochowa, kościół, szpital, knajpa przy pod stołówką, dworzec... No i druga knajpa - na Mościckiego.

  A w knajpie na Mościckiego siedzi Antoni Prażmowski. Ogląda serial, klepie psa, wspomina Niemkę, z którą chodził w 1945, jak wyjeżdżała, chciała go wziąć z Brochowa do siebie. Pomyślał, pomyślał, w końcu został i teraz tu tak siedzi. Przepracował 45 lat na kolei, chodził z pistoletem, machał nim przed radzieckimi żołnierzami, jak mu chcieli zabrać zegarek. Wspomina dawne knajpki, czwartkowe potańcówki dla wdowców. “Bufet, piwa się można było napić, ktoś tam przyniósł kielicha w butelce... Tak się to życie toczyło. A teraz tylko tu mogę walnąć czystą, zalać piwkiem” – kiwa głową i częstuje paluszkami.





V.

  A za oknem wieczór. Przed kamienicami siedzą miejscowi – piją piwo, rozmawiają. Zachodzi słońce. Kiedy przejść się pomiędzy starymi kamienicami, oblepionymi gąszczem nieregularnych balkonów, przeplecionymi drewnem – widać nie zabity upływ czasu, widać jak szlachetnie starzeją się brochowskie budynki – jak tętnią ludźmi, życiem. Bez pudru, bez nowej fasady, równiutkiej kostki, kiczowatych fontann, karłowatych, okaleczonych drzewek. Brochów jest prawdziwy, istnieje nie dla turystów, biznesmenów, wiedeńskich sznycli i reklamowych dorożek, a dla swojej własnej historii, dla miejscowych.

  W kolejowej stołówce klienci mówią sobie “dzień dobry”, jedzą kolację, piją kompot. Niżej piwo, bilard, zaczyna się mecz w piłkarzyki z miejscowymi młodziakami. Stół lata po sali, wirują figurki, trzaskają złotówki. Noc, uściski dłoni, Brochów usypia. A mleko smakuje jak nigdy: gęste, nocne, pełne śmietany. We Wrocławiu takiego nie kupisz.




JESIEŃ 2004  str. 1


szkice  strona główna 

wędrowiec © dziennikarze wędrowni