|
Droga do domu
anna dorota morawiecka
kwiecień 2005 pisane po śmierci Jana Pawła II
Żeby tylko to wszystko nie było na darmo.
Żeby nic już nie wróciło do normy.
Żeby udało się odnaleźć drogę do opuszczonego domu naszej świadomości, który z takim
trudem budowaliśmy wszyscy od początku życia.
Dawno, dawno temu miałam dobre oczy. W tamtych czasach były dwie dziedziny, w których
czułam się niezastąpionym fachowcem: wypatrywanie na drodze sylwetki człowieka
i zbieranie fiołków dla tych, którzy powracali do domu. Kiedy dorosłam, ze zdziwieniem
zauważyłam, że inni też umieją wypatrywać ludzi i znajdować fiołki. A jednak,
kiedy znalazłam je trzeciego kwietnia dwa tysiące piątego roku na trawniku
przed kościołem, poczułam się znowu jedyną osobą na świecie, która zbiera
fiołki dla tego, który powraca do domu.
Witaj, jasny duchu. Niech będzie pochwalony ten dzień i ta noc, kiedy ludzkie myśli
płyną bystrą strugą w cichą dolinę zmartwychwstania. Teraz, kiedy umarł, mogę
wreszcie iść z nim pod rękę na spacer i bez żadnego onieśmielenia zaprosić Go
do nas na herbatę i gorące ciasto.
W moim domu.
W domu mojego serca.
W domu mojego ducha stoję w oknie i wypatruję strudzonego wędrowca.
"Kiedy myślę: ojczyzna, szukam drogi, która zbocza przecina jakby prąd wysokiego
napięcia, biegnąc górą – tak ona biegnie stromo w każdym z nas i nie pozwala
ustać. Droga biegnie po tych samych zboczach, powraca na miejsca te same, staje
się wielkim milczeniem, które nawiedza co wieczór zmęczone płuca mej
ziemi." (Karol Wojtyła)
Miałam wtedy cztery lata, może pięć. Wdrapywałam się na kuchenny parapet i posłusznie
spełniając wolę cioci Reni wypatrywałam, czy na drodze nie widać wuja Jana
powracającego z pracy. Tylko ja potrafiłam tak wypatrywać, bo miałam
"dobre oczy". Piaszczysta droga od progu do horyzontu wiodła przez
pola: czarne, zielone, złote, znów czarne, a zimą białe. Na ich tle pochylona
do przodu sylwetka rozkołysana w energicznym marszu wciąż powraca do domu
mojego serca. Nie ma już na świecie mojego wuja, który nauczył mnie rozpoznawać
skowronki, ani mojej cioci, dla której zbierałam fiołki. Drzewa otaczające dom
podobno wycięto. Została tylko jedna topola. W mojej pamięci wszystko jest na
miejscu.
Nocą nawiedzały mnie sny o drodze - "tak ona biegnie stromo w każdym z nas i
nie pozwala ustać". Dziś wiem, że przepaści, które otwierały się pod moimi
stopami, to droga nie do uniknięcia. Budziłam się z płaczem a potem pouczona
przez ciocię Renię – już "w wielkim milczeniu" po cichu, żeby nikogo
nie zbudzić, skradałam się bardzo ostrożnie po jedynej nieskrzypiącej desce w
podłodze prosto do łóżka cioci. W mojej pamięci jest też okno wychodzące na
wyczekiwany wschód rozpraszający mroki nocy. Był jeszcze jeden wciąż
powtarzający się sen – piękny. Byłam w nim zbrojnym aniołem, który ratował wuja
i ciocię.
Kiedy stanęło się na ganku domu, można było czasem zobaczyć pociąg jadący wzdłuż
linii horyzontu. To była granica mojego świata. Zza granicy czasem przyjeżdżała
mama. W moim heroicznym śnie pętla horyzontu zacieśniała się wokół parku i
domu. Pociąg nie mający ani końca ani początku otoczył cały mój świat. Wewnątrz
uwięzieni byli ci, których kocham. Pociąg pędził jak pijana karuzela. Był
groźny. Tymczasem ja, na potężnych skrzydłach, sfruwałam na ganek i unosiłam
wuja i ciocię w powietrze, ponad pociągiem, do bezpiecznej
"zagranicy". Już dawno nie śnił mi się ten sen. Dom, gdzie spędziłam
dzieciństwo, był kiedyś szlacheckim dworkiem zamienionym na cztery zakładowe
mieszkania należące do pracowników Instytutu Rolnictwa Doświadczalnego. Drzwi
frontowe z reprezentacyjnymi schodami były właściwie nieużywane. Korzystało się
z bocznych wejść dawniej przeznaczonych dla służby. Dziedziniec przed domem
kończył się ciężką bramą zawsze zamkniętą na kłódkę. Dwie topole pilnowały
symetrii, a droga, na którą kiedyś musiała otwierać się brama, została
zamieniona w pole pszenicy. Pomiędzy pniem topoli a bramą była mała szpara,
przez którą potajemnie, wbrew zakazowi, wymykałam się na zewnątrz w
poszukiwaniu fiołków.
Teraz, kiedy ścięto topole i dom opustoszał, wolno mi zrobić to, co kiedyś wydawało
się do niczego niepotrzebne: mogę otworzyć bramę. Mogę zaprosić do domu w moim
sercu tego, kogo wypatruję dobrymi oczami. Jak otworzę kłódkę, uklękną topole,
srebrne świerki, wierzby płaczące, bzy, kaliny, akacja karłowata i moje fiołki.
Stanę boso na jedynej nieskrzypiącej desce i będzie mi wstyd, że nie udało mi
się ogarnąć domu i że nie zdążyłam nic przygotować. Może
jesienią, kiedy zboże zostanie uprzątnięte i plony zabezpieczone, sama wydepczę
drogę i pójdę pozostawiając za sobą otwartą bramę i frontowe drzwi domu. Na
razie stoję w oknie i wypatruję.
Zanim odejdę razem ze strudzonym wędrowcem, muszę
przestać się bać ciemnych kątów w moim domu i przepaści pod stopami. "Mrok
w sercu człowieka zapada po to, aby ujawniły się jego gwiazdy". Wiem, że
nie wolno się zatrzymywać. Wiem też, że nie tylko ja umiem wypatrywać człowieka
na drodze i zbierać fiołki na powitanie. Nie tylko ja miałam dobre oczy – w tym
przecież nadzieja, że nadejdzie – skoro wszyscy czekamy.
|