|
Stellenbosch, moja dolino
jan sebastian rabie
      Ścianka namiotu wzdycha jak płuco, a na jej napiętej,
zapieczonej lodem powierzchni moje oczy wyczarowują wznoszących się ku mnie w
słońcu silnych mężczyzn; potem intymna scena w górskiej chatce przy migoczącym
blasku ognia; aż wszystko się ze smutkiem rozmywa jak pod powierzchnią wody. Na
zewnątrz wyje huragan. Co jeszcze wczoraj było najwyższą śnieżną perspektywą
Europy, teraz jest lodowatą, kotłującą się bielą. Daleko w dole muczy dolina
jak krowa nawołująca cielę, które zabłądziło w wacianym wietrze duszącym bielą
i lodem. Ciepło woła we mnie i znowu jest tak, jakby dolina wokół mnie wznosiła
się ku mnie po cienkiej trakcji, po desperackich i upartych włóknach pamięci.
Czuję wzbierającą we mnie tęsknotę i nagle otwiera się ten półgorączkowy sen o
dolinie ze szczytami błękitnie tronującymi ponad listowiem.
      Radość niesie
mnie przez spokojne miasteczko, w którym chciwie rozpoznaję każdy dąb, każdy
szmer wody, każdy kawałek poplamionego słońcem muru. Oto wybór pamięci, oto
dolina mojej młodości, najpiękniejsza.
      W swoim
najlepszym czasie idę wśród innych studentów, w pierwszych długich spodniach
ledwie uprawnionych pierwszym śmiałym pocałunkiem, przepełniony tęsknym
oczekiwaniem młodości... Czternaście lat temu, przypominam sobie natychmiast i
słyszę jak namiot drży lodowym westchnieniem. Wiem, że jest wieczór i stoję w
gęstym tłumie czekającym na sobotnie
wydanie sportowe. Sparaliżowany wiem naprzód co się będzie działo.
      Moi sąsiedzi
zbijają się nagle w gromadę i przeklinając ruszają w jednym kierunku. W
zielonkawym świetle akwarium falują białe i brązowe twarze. Zachrypnięte,
gwałtowne krzyki i podniesione pięści. Po kilku sekundach biegniemy,
| |
rys. Zuzanna Morawiecka | domyślam
się, że jakiś kolorowy popchnął białą dziewczynę, żeby jako pierwszy dostać się
do okienka sklepiku. Zaraz potem nocna ulica wzdycha wypełniona naszą oburzoną
pogonią. Tu i tam dwudziestu, trzydziestu podskakuje do gałęzi dębów po kije do
bicia, w mgnieniu oka ogałacając je jak szarańcza strzępy liści. Na przecznicy
gasną lampy i z ciemności wita nas deszcz kamieni. Garstka policji oddaje
strzały w powietrze. Śmiejemy się i krzyczymy. Nagle są nas setki, tysiąc,
sfora wilków w ślepym pościgu. Szturmujemy ciemność, nasze serca biją, biją,
jesteśmy bohaterami w uniesieniu ryzykującymi życiem w imię naszego zbiorowego gniewu. I nagle przed
nami pustka, już po wszystkim, możemy podnieceni i dumni wracać do domu.
      Z gwałtownym
dreszczem zdejmuję z oczu ciemne okulary śniegowe i mówię głośno:
"Zimno", żeby odegnać tamto ślepe niezrozumienie. Mój namiocik skręca
się i drży w dyszącej gardzieli burzy: dlaczego muszę sobie o tym przypominać
właśnie teraz, gdy dolina śpiewa we wszystkich moich włóknach jak lina
ratunkowa?
      Ale potem jest
ten dzień, niedziela.
      Tuż po porannej mszy, gdy
stoimy w krąg czyści i w niedzielnych ubraniach, przychodzi nowa plotka, której
ślepo dajemy posłuch. W niedzielnych ubraniach uderzamy w świetle słońca,
biała, młodzieńcza, tysięczna banda. I znowu jak szarańcza ohydnie obdzieramy
dęby, znowu na granicy biedniejszych ulic wita nas grad kamieni. Daleko przed
nami, gdzie malusieńcy kolorowi chłopcy pchają taczki kamieni, kłębi się czarny
tłum. Tym razem błyskają ostrza noży, w naszych rękach pojawiają się trzonki
siekier. Najśmielsi jak snajperzy pełzną po dachach. Jeden po drugim
nieprzytomny i pokrwawiony odciągany jest do tyłu. Kotłujemy się wrzeszcząc.
      Ale pamięć w popłochu chwyta
się studenta teologii, który z chusteczką na uniesionym kiju hokejowym wkracza
w dzielącą nas przestrzeń. Bo gdy krzyczy "Pokój! Na Boga, Pokój!" sypią się na niego kamienie, ryczymy
ze śmiechu. I kiedy musiał uciekać z żałośnie opuszczoną głową, natychmiast
uderzyliśmy jak jeden mąż.
      W każdym jęku wiatru jest
szyderczy śmiech, w każdym wyciszeniu jest umieranie na długo przed nadejściem
lodowej nocy; jak mogłem wtedy wiedzieć o tej rdzy w tym, co wiernie zachowuje
wspomnienia, w tym, z czego ten cierpliwy koralowiec buduje duszę dorosłego
mężczyzny?
      Wtedy śmiałem się razem, razem
atakowałem. Tak jak inni, młody chłopak w niedzielnym ubraniu z ustami
wykrzywionymi nienawiścią, bez tchu. Ponad stertami kamieni, przez opuszczone
ulice, gdzie kamieniami w każdą szybę okazywaliśmy swoją wyższość, wszystkiemu,
co nie pozostało skulone w swoich domach, odpłaciliśmy za arogancję. Tu białe
ramiona wpychające z powrotem kolorową kobietę przez otwarte drzwi, siekiera
wznosząca się i opadająca na przedmiot dumy domu, zestaw radiowy, w chwili gdy
trzeszczy dowcipem o kozakach do piłki nożnej: "Teraz masz dwa!"; tam
stopy kopiące brązową twarz, aż pocieknie czerwona krew.
      Gdzieś na balkonie na czarno
ubrany człowieczek macha rękami i niesłyszalnie otwiera i zamyka usta;
zaczęliśmy stopniowo uciszać nasze wrzaski, aż usłyszeliśmy i zrozumieliśmy, że
znowu jesteśmy wolni żeby iść do domu.
      Z powrotem na dziedzińcu
męskiego akademika, otoczony ciepłym runem przepełnionych radosną powagą
towarzyszy, zauważyłem, że drzwi studenta teologii pozostały zamknięte. Wtedy,
nie rozumiejąc, ostro z tego szydziliśmy z moim sąsiadem. Przez kilka wieczorów
siły porządkowe nieprzekonywająco maszerowały po ulicach, za nimi nasze
szydercze grupki. Potem przyszło zapomnienie.
      Przez czternaście lat tamta
niedziela bez wstydu ukrywała się w mojej pamięci.
      Ale dlaczego po czternastu
latach musiała rzucić się na mnie, dlaczego lodowymi rękami schwyciła mnie
akurat w chwili nieukierunkowanych pragnień?
      Ścianka namiotu wzdycha jak
płuco, gwałtownie zakładam w zakłopotaniu okulary śniegowe, żeby nie ślepnąc
móc patrzeć na zewnątrz w białe zawirowanie nieba i ziemi. Klęcząc przed burzą,
moje zmrożone usta drżą: ";Stellenbosch, moja dolino..."
      Potem nic już nie pamiętam.
      Wiem tylko o samotności wokół mnie, gdzie wszystko jest jednym
spazmatycznym jękiem, jednym białym, niedokrwistym, wstrząsanym skurczami
ciałem w uścisku śmierci. Wiem tylko w strachu, że muszę zadbać o sprzęt do
zejścia w dół jak ucichnie wiatr: plecak, raki i niezbędny do przeżycia czekan.
Potem zaciskam ramiona wokół kolan, skurczony do maleńkiego kręgu ciepła
własnego ciała.
      Bez wspomnień, nie myśląc o chwili, gdy znów przejdę po pierwszej
zielonej trawie, przez pierwszą wioskę z jej zatwardziałym brudem na dole w
dolinie, znam tylko każde mgnienie traconego ciepła mojego ciała.
IV'54
z tomu: "Dwadzieścia jeden"
tłumaczenie: Zuzanna Morawiecka
|