|
Teatr Pawlika
jędrzej morawiecki, tekst maciej skawiński, zdjęcia
      Bodajże 1998 rok. Wtedy widzimy się po raz
pierwszy. Paweł oprowadza mnie po swojej O. Oglądamy „Bycze jaja” –
czyli pomnik kosmonautów, idziemy przez rynek, patrzymy na reflektory
oświetlające ratusz. Paweł Pawlik opowiada, że dwa etaty idą właśnie w niebo,
tyle miesięcznie kosztuje podświetlenie budynku, mijamy siedzibę burmistrza
rządzącego niepodzielnie w miasteczku, wspierającego lokalną gazetę i
telewizję. Idziemy dalej, dochodzimy do Placu Defilad, naprzeciw Pawlikowego
bloku, patrzymy na alejki, skwer, winne ławeczki, tu kończy się i zaczyna
O. – mówi Paweł, przecinamy plac, chowamy się w tościarni, najlepszej w powiecie,
pochłaniamy po firmowym z podwójnym serem. Nigdy tak dobrych tostów nie jadłem,
kupuję kolejnego, Pawlik wciąż opowiada, zapija kapera setką krupniku na
spirytusie, bo w tościarni jest i kaper i krupnik i co tylko zapragniesz, tu
jest miasteczkowa mekka gastronomiczno-alkoholowa, peerelowska, skryta za
firanami, lokal z własnym cieniem i powietrzem, odseparowany od wszystkiego co
na zewnątrz, właściwie nie wiadomo po co, bo O. jest tak leniwa, że
wnętrze i zewnętrze knajpy po chwili wydają się tym samym. Ja wyciągam komórkę,
daję dla radia ostatnią relację z miasteczka, kończę na dziś „Radiowego
cyganka”, swoją wymarzoną audycję, swoje relacje na żywo z wędrówki po
prowincji, powtarzam słowa mojego przewodnika, żegnam się ze słuchaczami, a
potem próbuję wódczanego miodu zapijanego gęstym piwem. Miasto jest odświętne,
wędrówka nabiera światła, idziemy jeszcze do knajpy „Polonia”. Pawlik ściska mi
dłoń, ja mam zaraz pociąg. On mówi, że rano musi wstać, że jutro znów próba,
trzeba utrzymać grupę, dzieciaki mają zapał, Paweł też. Wie już, że nie chce
wielkiego teatru, chce pracować tu na dole, mimo powiązań, układów, mimo
głodowej pensji, chce być właśnie tu, w swoim mikroświecie, na prowincji, w
miejscu, gdzie wszystko jest bardziej widoczne. Bo O. jest jak wielki
pegeer: wiadomo, kto dolewa wody do mleka, kto wystawia dziecko na mróz, kto
chleje, kto kradnie, kto skorumpuje lokalną gazetkę, w kim płonie idea, kogo
spala mieszanka tej idei, zgryzoty i ubóstwa, kto już zeskorupiał, wygasł,
strupieszał, wlazł w korytarze lokalnych intryg. Pawlik opowiada to wszystko, a
ja rozumiem nagle, że spotkałem prawdziwego „kaowca”.
2.
      - Dobro istnieje realnie, to
udowodnione filozoficznie – rzuca Pawlik. Siedzimy u Mrozów, w mieszkanku na
upadłym pegeerze. Jest 1999 rok. Ja składam reportaż o głupich kaowcach, Pawlik
wraca po latach do dawnych znajomych, z
którymi wspólnie animował kiedyś wieś. Wspomina: - Nazwałem ich sobie najcieplejszymi
mrozami świata. Było w nich coś dobrego, coś pięknego. U nich w klubie odbywały
się wszystkie próby, u nich przedstawienia, występy zespołów ludowych... Ale
minął rok, Mrozów zabrakło. Splajtowali. W świetlicy pojawił się prawdziwy
mróz. Próbowaliśmy jeszcze działać. Sala była ogrzewana dmuchawą spalinową.
Wszyscy śmierdzieliśmy ropą, dzieciaki ciągle chorowały. Śpiewaliśmy, spaliny
dusiły gardło. Nadszedł koniec. Poniosłem druzgocącą klęskę. To najpiękniejsze
miejsce, w jakim kiedykolwiek pracowałem.
      Herbata w metalowych koszyczkach, cerata, za oknem
wieczór. Ewa Mróz mówi: - Jedno jest pewne. Na pewno nie będę siedzieć z córką
czy synem na ławce, pegeerowym zwyczajem. Nie będę machać głową w chustce w
lewo, w prawo, plotkować, trwać... Nigdy. Wszystko się ułoży. Trzeba tylko
poczekać. Wieś nie może umrzeć.
|
|
3.
      Przyjeżdżam znów na próbę do O. Paweł pracuje
z dzieciakami ciężko. Młodzi aktorzy są zmęczeni. Rozgrzewka, trening, później
padanie na scenie, ruch, potem ćwiczą dziadowskie pieśni. Pawlik kogoś upomina,
komuś tłumaczy, że albo rozrywka i wolny czas albo teatr, że nie da się
przychodzić na co drugą próbę. Pawlik w duchu myśli też pewnie o utrzymaniu
grupy, bo postępków dzieciaków nigdy nie przewidzisz – jedni pójdą za tobą w
ogień, inni się zawstydzą, zluzują, ruszą szukać dalej. A urzędnicze statystyki
są nieubłagane: trzeba mieć na zajęciach minimum piętnaście osób, sztuka musi
się zgadzać. O tym wszystkim Paweł jednak nie mówi. Tak samo jak o lokalnych
zazdrościach, anonimowych oskarżeniach, niegroźnych, symptomatycznych jednak
dla miasteczka. Bo najłatwiej kaowca załatwić podejrzeniem o sekciarstwo albo
pedofilię. Tak ostro na szczęście nie było, choć o sekcie ktoś przebąkiwał. Nie
wiadomo tylko dokładnie kto, drobna plotka przeszła bokiem.
      Pawlik prowadzi dalej próbę. Nie powie na razie
dzieciakom, że wylatuje z O., może przez plotki, głównie dlatego że
ośrodkowi zabrakło pieniędzy na etat, a on sam składki nie opłaci, świadczenia
zżarłyby mu całe honorarium.
      O klęsce Pawlikowego teatru w miasteczku dowiaduję
się później, kiedy zasiadamy znów w „Polonii”, by wypić namysłowskie piwo.
Paweł mówi mi, że ucieka z O., a mi jest trochę przykro. Nie tak miała
wyglądać bajka o głupich kaowcach. Bohaterowie mieli żyć na prowincji, pozostać
u siebie: z miłości do własnych wiosek, miasteczek, z poświęcenia dla
wspólnoty. Paweł mówi, że pod nim ryją, że go zjadają. Ja słucham Pawlika.
Przestaje mi już nawet smakować piwo, nie śmieszy mnie nawet lokalny
menelopatriota, który włamał się właśnie do mojej łady i przetoczył ją na drugą
stronę placu, twierdząc, że uratował knajpę przed samochodem-pułapką. Oskarża
mnie o terroryzm, bierze mnie za szalonego Ruska – pewnie ze względu na
skórzaną kurtkę i czapkę. Knajpa zarasta alkoholową maligną. Piwo jest kwaśne,
powietrze gorzkie.
      Prawdziwe motywy Pawlikowej ucieczki do
Wrocławia zrozumiem już później, kiedy przyjadę prowadzić do O. warsztaty
dziennikarskie. Siądę w nocy z miejscowym redaktorem na ławce przed hotelem
„Perła”, obrócimy flaszkę, on opowie mi o swoich rozczarowaniach,
polonistycznych ambicjach, o dworskim życiu, współpracy z burmistrzem, o
zwichniętych marzeniach, potem będziemy bajdurzyć o pracy u podstaw. A po roku,
kiedy w ramach tej misyjnej pracy kaowca zacznę prowadzić reporterskie kółko w
MOKiSie naprzeciw knajpy „Polonia” – redaktor zacznie pode mną ryć, wypuszczać
plotki, minie mnie bokiem, nie potrafiąc patrzeć w twarz.
      Ani żalu nie mam, ani skarżyć się nie ma po co.
Redaktora szkoda. Szkoda O. Dzięki poloniście-asystentowi burmistrza
rozumiem już Pawlika. Rozumiem, że uciekł z O., bo jest ciężka. Jest
dobra, ciepła. Ale bardzo gęsta. Zapyziała.
4.
      Byle szybko. Lawiruję nyską na wstecznym wśród
żywopłotów, hamuję pod blokiem. Nie chcą się otworzyć tylne drzwi, trzeba
dokręcić śrubokrętem klamkę. Potem wszystko idzie już sprawnie: wynosimy
walizy, instrumenty muzyczne, Baśka popędza nas – byle zdążyć zanim wrócą
ci z miasteczka.
      Wyjeżdżamy na wylotówkę, wrzucam czwarty bieg. Baśka
porządkuje jeszcze wrzucone pośpiesznie na pakę toboły, obejmuje Pawlika.
Siedzą razem na składanych krzesełkach, z tyłu zostaje miasteczko, wielka
płyta, rodzina, oswojony mikroświat.
      Paweł kocha Basię. Basia kocha Pawła. Wiekowo dzieli
ich kilkanaście lat. Pawlik mówi, że to nic nie szkodzi – on jest wyjątkowo
niedojrzały, ona – jak na swój wiek – bardzo dojrzała. Wszystko się więc
wyrównuje.
      Jedziemy do kawalerki na wrocławskim Śródmieściu.
Zamieszkają kompromisowo: w nowym budownictwie – jak chce Basia. W dzielnicy
prawdziwków – jak chce Paweł. Czeka na nich pokoik ze wspólną kuchnią i
wybujałymi drzewami za oknem. Plan jest prosty – Basia będzie kończyć szkołę
muzyczną. Paweł będzie tyrać – trzeba się jeszcze mocniej przyłożyć, wykołować
gdzieś ćwierć etatu, rozwinąć teatr. Byle zarobić na komorne. Jakoś pójdzie. Za pół roku
Baśka zrobi maturę, za półtora skończy szkołę muzyczną. Wtedy będzie już łatwiej.
      Wrocław. Wjeżdżamy w korek. Nyska zaczyna się grzać.
Trzeba ściągnąć plandekę z silnika.
5.
      Prawda jest taka, że zostałem
teatralnym kierowcą. Jeżdżę całymi dniami, nyska wozi ekipę, rekwizyty, sprzęt
nagłaśniający. Dzwoni lewarek, pedał trze o blachę podłogi. Lewą łydkę mam
grubszą, to nie żart, wyćwiczyła się na zatartym sprzęgle. Kupujemy styropian u
producenta, trupa teatralna wycina lalki, maluje wielkie głowy, ładujemy to
wszystko do samochodu, jeździmy dalej, nosimy kolumny, wzmacniacze, kukły...
Nie wiedziałem nigdy, że kukły mogą być tak ciężkie. Pobiegaj tak kilka razy z
pracowni na czwartym piętrze, wynieś parawany z uwalanego ptasim kałem
zdewastowanego gołębnika, poczujesz sam czym jest objazdowy teatr. Czuję magię
teatru, czuję zmęczenie, chociaż robię najmniej. Ot, przeniosę trochę rzeczy,
pogadam z dzieciakami z podwórka, przewiozę ich samochodem do trzepaka. To
właściwie wszystko. A ludzie Pawlika biegają non-stop, tachają ciężkie lalki,
omdlewają ze zmęczenia, w każdej minucie walczą o uwagę dzieciaków.
      Teraz z uwagą ciężko – teatr robi skromną chałturę
na osiedlowym festynie, przedstawienie rozgrywa się wśród kiełbasek i
plastykowych szklanek z piwem.
      Po przedstawieniu Pawlik zafunduje
wszystkim flaki i parówki z przydrożnej budy. Basia zamieni flaki na trzy
butelki soku owocowego.
6.
      Pierwszy twardy, drobniutki
śnieg pada na zgniłe liście. Spotykamy się z Pawlikiem na śródmiejskim skwerze.
Walimy piwa, które niedługo już przestaną produkować, grzejemy w dłoniach
pękate butelki, puszczamy parę z ust. Smutna, betonowa zima. Pawlik jest sam.
Basia zrobiła maturę i wyprowadziła się, ma jechać do Stanów, koncertować, może szukać siebie.
To nie ucieczka, nie widzi mi się, to walka z zimą ibiedą, która ich dopadła na śródmieściu.
Pawła zżera bieda, raty, czynsze, astma. Mówi w gorączce, wygłasza tyrady jak z
pozytywistycznych nowelek, których tak nienawidzi. Powtarza słowa o ubóstwie.
Kiedyś, w Polonii, tłumaczył mi przecież: - „Siłaczka” Żeromskiego jest piękną lekturą. Opowiada o dziewczynie,
która wykończyła się pracą. Tylko czy to jest sukces? Czy zwyciężyła? Bozowska
poniosła klęskę - zaorała się na śmierć. Pewnie taka męczeńska śmierć wymaga
ogromnego hartu ducha. Ale ja takiej osobowości nie mam. Chcę pracować tak, by
być skutecznym.
      Pawlik
kaszle, wciąga przepisane przez lekarza eksperymentalne sterydy. Musi wyjść z
astmy, odbudować gardło. Bo głos to jego warsztat. Mówi coś o medycynie,
później o Grudzińskim, Sołżenicynie, Szałamowie. Chce zrobić z dzieciakami
sztukę o obozie. Mówi, że żyjemy w łagrze-supermarkecie, jesteśmy zniewoleni,
choć nikt nie chce tego nazwać.
      Paweł siedzi
samotny, zmęczony, zaczyna wyliczać zaległości, zobowiązania teatru, nie może
jakoś zbilansować przychodów z eMDeKu, z kółka teatralnego, wyjazdów na
podwórka – z wydatkami: na transport, diety dla aktorów, na raty za lodówkę i
pralkę, które kupili wspólnie z Basią, na opłaty za mieszkanie. Pawlik wylicza
to wszystko schrypniętym głosem, a ja czuję niepokój, niechęć, bo widzę, że coś
nie tak z tą naszą wolnością, ze skromną pracą poza głównym, komercyjnym
nurtem. Coś jest nie tak, skoro Paweł mówi ciągle o pieniądzach, o ich braku.
Widzę, że ta bida potrafi podgryzać teatr, że może go niszczyć równie
skutecznie jak rozpasany konsumizm. Boję się narzekań Pawlika, bo nie mam już z
nim o czym gadać, rozmowa nie wychodzi poza szmal. Boję się i uciekam ze
skweru.
      Później zima przyjdzie i do mnie. Dom wypełni
spirala nie zapłąconych rachunków, zgryzota kończącego się opału i wszystkie te
troski zbyt małych honorariów, zbyt ideowej pracy i przymusowej kontestacji.
Wtedy poczuję sam ból Pawlikowych narzekań, ból samotności, bo swoim strachem
przed komornikiem, odłączanym telefonem czy prądem – nie ma się nawet z kim
dzielić, nikt tych narzekań nie chce słuchać, każdy pozostaje ze swoją
kryzysową zimą osobno – przywalony śniegiem i bezradnością.
Nyska właśnie padła. Nie będę już wozić rekwizytów i trupy teatralnej.
7.
      Wiosna 2005. Renesans trupy. Paweł
postawił wszystko na jedną kartę: zrezygnował z warsztatów, kółek, odrzucił pół
etatu w Młodzieżowym Domu Kultury, poświęcił się całkowicie swemu objazdowemu
teatrowi. Na razie wszystko hula. Teatr zaoszczędził forsę. Rano ruszyliśmy
kupić służbowy samochód. I znaleźliśmy czerwonego tarpana z ręcznie wykonaną
izotermą. Bryka - prawie nówka, przerobiona na gaz, wyremontowana. Siedzimy
teraz w przydrożnej knajpie. Paweł i Piotrek snują wizję objazdów, później
Pawlik tłumaczy Piotrkowi podział kasy. Sprawa jest prosta: Paweł bierze
najwięcej bo wpakował w teatr całe życie. Kilka osób ma szansę dorobić, w
perspektywie – utrzymać się z występów. Ale trzeba się decydować: w teatr się
wchodzi albo nie. Tu jest ciężka harówka. Piotrek to wszystko wie, nie gra
pierwszy rok i pewnie też ma nadzieję, że inwestycja się zwróci, że objazdy
wypalą. W końcu aktorzy nie są już dzieciakami z podwórka ani uczestnikami
młodzieżowych warsztatów. Są dorośli, wchodzą we wszystko razem z obawą przed
biedą i nadzieją na radość żywego, eksperymentalnego teatru, jarmarcznej budy
na tarpanie.
8.
      Po gminnym przedstawieniu kryzys.
Aktorzy musieli grać w słońcu, dziewczyny padały z nóg. Do tego Paweł zmienił
scenariusz w trakcie przedstawienia.
      Po chwili bunt rozgoryczenie w toni
nocnego jeziora. Najpierw Alicja recytuje monolog z „Rejsu” zanurzając się pod
wodę, później już wszyscy kąpią się w ubraniach, spłukują z siebie zmęczenie.
Potem teatralna trupa siada przy ognisku, trzaskają trumienne deski podarowane
przez miejscowego producenta akcesoriów pogrzebowych.
- Czasem tak sobie myślę, że te wędrowne dziady to
pierwsze media. Oni przenosili od wsi do wsi nowiny. Jesteśmy prawdziwymi
dziennikarzami – mówi Paweł.
      Po kolacji wszyscy rozkładają się na podłodze sali
sesyjnej rady gminy Długołęka. Wszędzie zielone sukna, miękkie, chłodne, cała
ekipa wśród tych sukien usypia.
      Kolejnego dnia zaczynają się znów pieśni
dziadowskie. Trwa dalej korzenny, archaiczny reportaż. Czerwony stary tarpan z
drewnianą budą wpada do Boleścina, wioski z ceglanymi czworakami. Wjeżdża
ostro, dynamicznie, na czterech garach. Samochód chodzi pięknie jak dobrze
nastrojone pianino. Pawlik wymienił przewód wysokiego napięcia. Stary popękany
zastąpił również starym, tyle że od łady, trochę go tylko przyklepał młotkiem.
      Z tarpana wyskakują trzy osoby, tylko tyle się
mieści, resztę zajmują lalki. Pozostali członkowie trupy muszą dojeżdżać PKS-em,
okazją, czym się da.
- Bierzemy kukły i idziemy
zwoływać ludzi – rozkazuje Pawlik zakładając na barki akordeon. Pochód lalkarzy
rusza w rytm muzyki.
      Trwają opowieści o dziewczynie, co poszła za
chłopakiem do miasta, wróciła z dzieciaczkiem i nikt jej nie chciał, o
chłopach, co się opili piwska i baba ich załadowała do wora, potem rubaszne
pieśni Dziadów z Baranowa...
      Powolutku podchodzą łyse wiejskie chłopaczki. Dalej,
w osobnej grupie ustawiają się letnicy. Po lewej stają czerwonoskórzy spod
sklepu.
      Sceną jest wiejska studnia, kulisami brama
czerwonego familoka. Do przedstawienia zaangażowano dwójkę miejscowych dzieci,
mają trzymać balię w której Święta Panienka będzie kąpać Jezuska wraz z
owrzodziałym dzieckiem rozbójnika. Na widowni poruszenie: na oczach wsi zdarzył
się cud. Rozbójnik nawrócił się, pojął godność uczciwego i pracowitego życia.
Jego dziecko zawiśnie kiedyś na krzyżu, będzie Dobrym Łotrem.
      Dzieci siedzą osłupiałe. Łysi stoją jak mur.
Staruszki na ławce płaczą ze wzruszenia.
9.
      Niedługo później
Pawlik wyjeżdża w góry. Po paru dniach schodzi do jakiegoś kurortu i wysyła do
mnie z kafejki mejla. W elektronicznym liście pisze: „Myślę, że dla mnie ważne
i osobiste jest tak naprawdę, że w Boleścinie graliśmy pod oknami mojej zmarłej
babci – i trafiliśmy tam trochę przez przypadek – a babcia była sierotą. Wiele
pieśni dziadowskich mówi właśnie o sierotach (możesz obejrzeć je w dziełach
wszystkich Oskara Kolberga – w poszczególnych tomach znajdują się rozdziały z
pieśniami dziadowskimi). Te pieśni są mocno archaiczne i widać w nich ślad
walki pogańskiej gnozy z żywiołem wędrownych, chrześcijańskich kaznodziei.
(...) Z najbardziej osobistego wątku najważniejsza jest dla mnie teraz walka
duchowa, jaką prowadzi Basia. Nasze drogi znowu połączyły się w tej walce”.
Przez komórkę Pawlik mówił jeszcze, że Basia chce pracować dla ludzi. Ostatnio
animowała najtrudniejsze podwórko na dzielnicy. Tyle o teatrze.
|