lato'05
str. 1



reportaże  strona główna


Teatr Pawlika

jędrzej morawiecki, tekst
maciej skawiński, zdjęcia


      Bodajże 1998 rok. Wtedy widzimy się po raz pierwszy. Paweł oprowadza mnie po swojej O. Oglądamy „Bycze jaja” – czyli pomnik kosmonautów, idziemy przez rynek, patrzymy na reflektory oświetlające ratusz. Paweł Pawlik opowiada, że dwa etaty idą właśnie w niebo, tyle miesięcznie kosztuje podświetlenie budynku, mijamy siedzibę burmistrza rządzącego niepodzielnie w miasteczku, wspierającego lokalną gazetę i telewizję. Idziemy dalej, dochodzimy do Placu Defilad, naprzeciw Pawlikowego bloku, patrzymy na alejki, skwer, winne ławeczki, tu kończy się i zaczyna O. – mówi Paweł, przecinamy plac, chowamy się w tościarni, najlepszej w powiecie, pochłaniamy po firmowym z podwójnym serem. Nigdy tak dobrych tostów nie jadłem, kupuję kolejnego, Pawlik wciąż opowiada, zapija kapera setką krupniku na spirytusie, bo w tościarni jest i kaper i krupnik i co tylko zapragniesz, tu jest miasteczkowa mekka gastronomiczno-alkoholowa, peerelowska, skryta za firanami, lokal z własnym cieniem i powietrzem, odseparowany od wszystkiego co na zewnątrz, właściwie nie wiadomo po co, bo O. jest tak leniwa, że wnętrze i zewnętrze knajpy po chwili wydają się tym samym. Ja wyciągam komórkę, daję dla radia ostatnią relację z miasteczka, kończę na dziś „Radiowego cyganka”, swoją wymarzoną audycję, swoje relacje na żywo z wędrówki po prowincji, powtarzam słowa mojego przewodnika, żegnam się ze słuchaczami, a potem próbuję wódczanego miodu zapijanego gęstym piwem. Miasto jest odświętne, wędrówka nabiera światła, idziemy jeszcze do knajpy „Polonia”. Pawlik ściska mi dłoń, ja mam zaraz pociąg. On mówi, że rano musi wstać, że jutro znów próba, trzeba utrzymać grupę, dzieciaki mają zapał, Paweł też. Wie już, że nie chce wielkiego teatru, chce pracować tu na dole, mimo powiązań, układów, mimo głodowej pensji, chce być właśnie tu, w swoim mikroświecie, na prowincji, w miejscu, gdzie wszystko jest bardziej widoczne. Bo O. jest jak wielki pegeer: wiadomo, kto dolewa wody do mleka, kto wystawia dziecko na mróz, kto chleje, kto kradnie, kto skorumpuje lokalną gazetkę, w kim płonie idea, kogo spala mieszanka tej idei, zgryzoty i ubóstwa, kto już zeskorupiał, wygasł, strupieszał, wlazł w korytarze lokalnych intryg. Pawlik opowiada to wszystko, a ja rozumiem nagle, że spotkałem prawdziwego „kaowca”.




2.

      - Dobro istnieje realnie, to udowodnione filozoficznie – rzuca Pawlik. Siedzimy u Mrozów, w mieszkanku na upadłym pegeerze. Jest 1999 rok. Ja składam reportaż o głupich kaowcach, Pawlik wraca po latach do dawnych znajomych, z którymi wspólnie animował kiedyś wieś. Wspomina: - Nazwałem ich sobie najcieplejszymi mrozami świata. Było w nich coś dobrego, coś pięknego. U nich w klubie odbywały się wszystkie próby, u nich przedstawienia, występy zespołów ludowych... Ale minął rok,
Mrozów zabrakło. Splajtowali. W świetlicy pojawił się prawdziwy mróz. Próbowaliśmy jeszcze działać. Sala była ogrzewana dmuchawą spalinową. Wszyscy śmierdzieliśmy ropą, dzieciaki ciągle chorowały. Śpiewaliśmy, spaliny dusiły gardło. Nadszedł koniec. Poniosłem druzgocącą klęskę. To najpiękniejsze miejsce, w jakim kiedykolwiek pracowałem.
      Herbata w metalowych koszyczkach, cerata, za oknem wieczór. Ewa Mróz mówi: - Jedno jest pewne. Na pewno nie będę siedzieć z córką czy synem na ławce, pegeerowym zwyczajem. Nie będę machać głową w chustce w lewo, w prawo, plotkować, trwać... Nigdy. Wszystko się ułoży. Trzeba tylko poczekać. Wieś nie może umrzeć.


3.

      Przyjeżdżam znów na próbę do O. Paweł pracuje z dzieciakami ciężko. Młodzi aktorzy są zmęczeni. Rozgrzewka, trening, później padanie na scenie, ruch, potem ćwiczą dziadowskie pieśni. Pawlik kogoś upomina, komuś tłumaczy, że albo rozrywka i wolny czas albo teatr, że nie da się przychodzić na co drugą próbę. Pawlik w duchu myśli też pewnie o utrzymaniu grupy, bo postępków dzieciaków nigdy nie przewidzisz – jedni pójdą za tobą w ogień, inni się zawstydzą, zluzują, ruszą szukać dalej. A urzędnicze statystyki są nieubłagane: trzeba mieć na zajęciach minimum piętnaście osób, sztuka musi się zgadzać. O tym wszystkim Paweł jednak nie mówi. Tak samo jak o lokalnych zazdrościach, anonimowych oskarżeniach, niegroźnych, symptomatycznych jednak dla miasteczka. Bo najłatwiej kaowca załatwić podejrzeniem o sekciarstwo albo pedofilię. Tak ostro na szczęście nie było, choć o sekcie ktoś przebąkiwał. Nie wiadomo tylko dokładnie kto, drobna plotka przeszła bokiem.

      Pawlik prowadzi dalej próbę. Nie powie na razie dzieciakom, że wylatuje z O., może przez plotki, głównie dlatego że ośrodkowi zabrakło pieniędzy na etat, a on sam składki nie opłaci, świadczenia zżarłyby mu całe honorarium.
      O klęsce Pawlikowego teatru w miasteczku dowiaduję się później, kiedy zasiadamy znów w „Polonii”, by wypić namysłowskie piwo. Paweł mówi mi, że ucieka z O., a mi jest trochę przykro. Nie tak miała wyglądać bajka o głupich kaowcach. Bohaterowie mieli żyć na prowincji, pozostać u siebie: z miłości do własnych wiosek, miasteczek, z poświęcenia dla wspólnoty. Paweł mówi, że pod nim ryją, że go zjadają. Ja słucham Pawlika. Przestaje mi już nawet smakować piwo, nie śmieszy mnie nawet lokalny menelopatriota, który włamał się właśnie do mojej łady i przetoczył ją na drugą stronę placu, twierdząc, że uratował knajpę przed samochodem-pułapką. Oskarża mnie o terroryzm, bierze mnie za szalonego Ruska – pewnie ze względu na skórzaną kurtkę i czapkę. Knajpa zarasta alkoholową maligną. Piwo jest kwaśne, powietrze gorzkie.
      Prawdziwe motywy Pawlikowej ucieczki do Wrocławia zrozumiem już później, kiedy przyjadę prowadzić do O. warsztaty dziennikarskie. Siądę w nocy z miejscowym redaktorem na ławce przed hotelem „Perła”, obrócimy flaszkę, on opowie mi o swoich rozczarowaniach, polonistycznych ambicjach, o dworskim życiu, współpracy z burmistrzem, o zwichniętych marzeniach, potem będziemy bajdurzyć o pracy u podstaw. A po roku, kiedy w ramach tej misyjnej pracy kaowca zacznę prowadzić reporterskie kółko w MOKiSie naprzeciw knajpy „Polonia” – redaktor zacznie pode mną ryć, wypuszczać plotki, minie mnie bokiem, nie potrafiąc patrzeć w twarz.
      Ani żalu nie mam, ani skarżyć się nie ma po co. Redaktora szkoda. Szkoda O. Dzięki poloniście-asystentowi burmistrza rozumiem już Pawlika. Rozumiem, że uciekł z O., bo jest ciężka. Jest dobra, ciepła. Ale bardzo gęsta. Zapyziała.




4.

      Byle szybko. Lawiruję nyską na wstecznym wśród żywopłotów, hamuję pod blokiem. Nie chcą się otworzyć tylne drzwi, trzeba dokręcić śrubokrętem klamkę. Potem wszystko idzie już sprawnie: wynosimy walizy, instrumenty muzyczne, Baśka popędza nas – byle zdążyć zanim wrócą ci z miasteczka.
      Wyjeżdżamy na wylotówkę, wrzucam czwarty bieg. Baśka porządkuje jeszcze wrzucone pośpiesznie na pakę toboły, obejmuje Pawlika. Siedzą razem na składanych krzesełkach, z tyłu zostaje miasteczko, wielka płyta, rodzina, oswojony mikroświat.
      Paweł kocha Basię. Basia kocha Pawła. Wiekowo dzieli ich kilkanaście lat. Pawlik mówi, że to nic nie szkodzi – on jest wyjątkowo niedojrzały, ona – jak na swój wiek – bardzo dojrzała. Wszystko się więc wyrównuje.
      Jedziemy do kawalerki na wrocławskim Śródmieściu. Zamieszkają kompromisowo: w nowym budownictwie – jak chce Basia. W dzielnicy prawdziwków – jak chce Paweł. Czeka na nich pokoik ze wspólną kuchnią i wybujałymi drzewami za oknem. Plan jest prosty – Basia będzie kończyć szkołę muzyczną. Paweł będzie tyrać – trzeba się jeszcze mocniej przyłożyć, wykołować gdzieś ćwierć etatu, rozwinąć teatr. Byle zarobić na komorne. Jakoś pójdzie. Za pół roku Baśka zrobi maturę, za półtora skończy szkołę muzyczną. Wtedy będzie już łatwiej.
      Wrocław. Wjeżdżamy w korek. Nyska zaczyna się grzać. Trzeba ściągnąć plandekę z silnika.




5.

      Prawda jest taka, że zostałem teatralnym kierowcą. Jeżdżę całymi dniami, nyska wozi ekipę, rekwizyty, sprzęt nagłaśniający. Dzwoni lewarek, pedał trze o blachę podłogi. Lewą łydkę mam grubszą, to nie żart, wyćwiczyła się na zatartym sprzęgle. Kupujemy styropian u producenta, trupa teatralna wycina lalki, maluje wielkie głowy, ładujemy to wszystko do samochodu, jeździmy dalej, nosimy kolumny, wzmacniacze, kukły... Nie wiedziałem nigdy, że kukły mogą być tak ciężkie. Pobiegaj tak kilka razy z pracowni na czwartym piętrze, wynieś parawany z uwalanego ptasim kałem zdewastowanego gołębnika, poczujesz sam czym jest objazdowy teatr. Czuję magię teatru, czuję zmęczenie, chociaż robię najmniej. Ot, przeniosę trochę rzeczy, pogadam z dzieciakami z podwórka, przewiozę ich samochodem do trzepaka. To właściwie wszystko. A ludzie Pawlika biegają non-stop, tachają ciężkie lalki, omdlewają ze zmęczenia, w każdej minucie walczą o uwagę dzieciaków.
      Teraz z uwagą ciężko – teatr robi skromną chałturę na osiedlowym festynie, przedstawienie rozgrywa się wśród kiełbasek i plastykowych szklanek z piwem.
      Po przedstawieniu Pawlik zafunduje wszystkim flaki i parówki z przydrożnej budy. Basia zamieni flaki na trzy butelki soku owocowego.




6.

      Pierwszy twardy, drobniutki śnieg pada na zgniłe liście. Spotykamy się z Pawlikiem na śródmiejskim skwerze. Walimy piwa, które niedługo już przestaną produkować, grzejemy w dłoniach pękate butelki, puszczamy parę z ust. Smutna, betonowa zima. Pawlik jest sam. Basia zrobiła maturę i wyprowadziła się, ma jechać do Stanów, koncertować, może szukać siebie. To nie ucieczka, nie widzi mi się, to walka z zimą ibiedą, która ich dopadła na śródmieściu. Pawła zżera bieda, raty, czynsze, astma. Mówi w gorączce, wygłasza tyrady jak z pozytywistycznych nowelek, których tak nienawidzi. Powtarza słowa o ubóstwie. Kiedyś, w Polonii, tłumaczył mi przecież: - „Siłaczka” Żeromskiego jest piękną lekturą. Opowiada o dziewczynie, która wykończyła się pracą. Tylko czy to jest sukces? Czy zwyciężyła? Bozowska poniosła klęskę - zaorała się na śmierć. Pewnie taka męczeńska śmierć wymaga ogromnego hartu ducha. Ale ja takiej osobowości nie mam. Chcę pracować tak, by być skutecznym.
      Pawlik kaszle, wciąga przepisane przez lekarza eksperymentalne sterydy. Musi wyjść z astmy, odbudować gardło. Bo głos to jego warsztat. Mówi coś o medycynie, później o Grudzińskim, Sołżenicynie, Szałamowie. Chce zrobić z dzieciakami sztukę o obozie. Mówi, że żyjemy w łagrze-supermarkecie, jesteśmy zniewoleni, choć nikt nie chce tego nazwać.
      Paweł siedzi samotny, zmęczony, zaczyna wyliczać zaległości, zobowiązania teatru, nie może jakoś zbilansować przychodów z eMDeKu, z kółka teatralnego, wyjazdów na podwórka – z wydatkami: na transport, diety dla aktorów, na raty za lodówkę i pralkę, które kupili wspólnie z Basią, na opłaty za mieszkanie. Pawlik wylicza to wszystko schrypniętym głosem, a ja czuję niepokój, niechęć, bo widzę, że coś nie tak z tą naszą wolnością, ze skromną pracą poza głównym, komercyjnym nurtem. Coś jest nie tak, skoro Paweł mówi ciągle o pieniądzach, o ich braku. Widzę, że ta bida potrafi podgryzać teatr, że może go niszczyć równie skutecznie jak rozpasany konsumizm. Boję się narzekań Pawlika, bo nie mam już z nim o czym gadać, rozmowa nie wychodzi poza szmal. Boję się i uciekam ze skweru.
      Później zima przyjdzie i do mnie. Dom wypełni spirala nie zapłąconych rachunków, zgryzota kończącego się opału i wszystkie te troski zbyt małych honorariów, zbyt ideowej pracy i przymusowej kontestacji. Wtedy poczuję sam ból Pawlikowych narzekań, ból samotności, bo swoim strachem przed komornikiem, odłączanym telefonem czy prądem – nie ma się nawet z kim dzielić, nikt tych narzekań nie chce słuchać, każdy pozostaje ze swoją kryzysową zimą osobno – przywalony śniegiem i bezradnością.

Nyska właśnie padła. Nie będę już wozić rekwizytów i trupy teatralnej.




7.

      Wiosna 2005. Renesans trupy. Paweł postawił wszystko na jedną kartę: zrezygnował z warsztatów, kółek, odrzucił pół etatu w Młodzieżowym Domu Kultury, poświęcił się całkowicie swemu objazdowemu teatrowi. Na razie wszystko hula. Teatr zaoszczędził forsę. Rano ruszyliśmy kupić służbowy samochód. I znaleźliśmy czerwonego tarpana z ręcznie wykonaną izotermą. Bryka - prawie nówka, przerobiona na gaz, wyremontowana. Siedzimy teraz w przydrożnej knajpie. Paweł i Piotrek snują wizję objazdów, później Pawlik tłumaczy Piotrkowi podział kasy. Sprawa jest prosta: Paweł bierze najwięcej bo wpakował w teatr całe życie. Kilka osób ma szansę dorobić, w perspektywie – utrzymać się z występów. Ale trzeba się decydować: w teatr się wchodzi albo nie. Tu jest ciężka harówka. Piotrek to wszystko wie, nie gra pierwszy rok i pewnie też ma nadzieję, że inwestycja się zwróci, że objazdy wypalą. W końcu aktorzy nie są już dzieciakami z podwórka ani uczestnikami młodzieżowych warsztatów. Są dorośli, wchodzą we wszystko razem z obawą przed biedą i nadzieją na radość żywego, eksperymentalnego teatru, jarmarcznej budy na tarpanie.


8.

      Po gminnym przedstawieniu kryzys. Aktorzy musieli grać w słońcu, dziewczyny padały z nóg. Do tego Paweł zmienił scenariusz w trakcie przedstawienia.
      Po chwili bunt rozgoryczenie w toni nocnego jeziora. Najpierw Alicja recytuje monolog z „Rejsu” zanurzając się pod wodę, później już wszyscy kąpią się w ubraniach, spłukują z siebie zmęczenie. Potem teatralna trupa siada przy ognisku, trzaskają trumienne deski podarowane przez miejscowego producenta akcesoriów pogrzebowych.
- Czasem tak sobie myślę, że te wędrowne dziady to pierwsze media. Oni przenosili od wsi do wsi nowiny. Jesteśmy prawdziwymi dziennikarzami – mówi Paweł.
      Po kolacji wszyscy rozkładają się na podłodze sali sesyjnej rady gminy Długołęka. Wszędzie zielone sukna, miękkie, chłodne, cała ekipa wśród tych sukien usypia.


      Kolejnego dnia zaczynają się znów pieśni dziadowskie. Trwa dalej korzenny, archaiczny reportaż. Czerwony stary tarpan z drewnianą budą wpada do Boleścina, wioski z ceglanymi czworakami. Wjeżdża ostro, dynamicznie, na czterech garach. Samochód chodzi pięknie jak dobrze nastrojone pianino. Pawlik wymienił przewód wysokiego napięcia. Stary popękany zastąpił również starym, tyle że od łady, trochę go tylko przyklepał młotkiem.
      Z tarpana wyskakują trzy osoby, tylko tyle się mieści, resztę zajmują lalki. Pozostali członkowie trupy muszą dojeżdżać PKS-em, okazją, czym się da.
- Bierzemy kukły i idziemy zwoływać ludzi – rozkazuje Pawlik zakładając na barki akordeon. Pochód lalkarzy rusza w rytm muzyki.
      Trwają opowieści o dziewczynie, co poszła za chłopakiem do miasta, wróciła z dzieciaczkiem i nikt jej nie chciał, o chłopach, co się opili piwska i baba ich załadowała do wora, potem rubaszne pieśni Dziadów z Baranowa...
      Powolutku podchodzą łyse wiejskie chłopaczki. Dalej, w osobnej grupie ustawiają się letnicy. Po lewej stają czerwonoskórzy spod sklepu.
      Sceną jest wiejska studnia, kulisami brama czerwonego familoka. Do przedstawienia zaangażowano dwójkę miejscowych dzieci, mają trzymać balię w której Święta Panienka będzie kąpać Jezuska wraz z owrzodziałym dzieckiem rozbójnika. Na widowni poruszenie: na oczach wsi zdarzył się cud. Rozbójnik nawrócił się, pojął godność uczciwego i pracowitego życia. Jego dziecko zawiśnie kiedyś na krzyżu, będzie Dobrym Łotrem.
      Dzieci siedzą osłupiałe. Łysi stoją jak mur. Staruszki na ławce płaczą ze wzruszenia.


9.

      Niedługo później Pawlik wyjeżdża w góry. Po paru dniach schodzi do jakiegoś kurortu i wysyła do mnie z kafejki mejla. W elektronicznym liście pisze: „Myślę, że dla mnie ważne i osobiste jest tak naprawdę, że w Boleścinie graliśmy pod oknami mojej zmarłej babci – i trafiliśmy tam trochę przez przypadek – a babcia była sierotą. Wiele pieśni dziadowskich mówi właśnie o sierotach (możesz obejrzeć je w dziełach wszystkich Oskara Kolberga – w poszczególnych tomach znajdują się rozdziały z pieśniami dziadowskimi). Te pieśni są mocno archaiczne i widać w nich ślad walki pogańskiej gnozy z żywiołem wędrownych, chrześcijańskich kaznodziei. (...) Z najbardziej osobistego wątku najważniejsza jest dla mnie teraz walka duchowa, jaką prowadzi Basia. Nasze drogi znowu połączyły się w tej walce”. Przez komórkę Pawlik mówił jeszcze, że Basia chce pracować dla ludzi. Ostatnio animowała najtrudniejsze podwórko na dzielnicy. Tyle o teatrze.

LATO 2005  str. 1


reportaż strona główna

wędrowiec © dziennikarze wędrowni