Dzienikarze wędrowni

Mrowisko ( fragment 1 )

jolanta krysowata, tekst

joanna imielska, ilustracje

Liść

Jesień tego roku była wyjątkowo pogodna. Nawet deszcz, który zdarzał się bardo rzadko, za każdym razem udawał wiosenny. Ciepły, szmerliwy, słabiutki tak, że nie był w stanie nawet umyć nam samochodu. Ja też nie miałam do tego głowy, Bogodar nigdy się tym nie przejmował, więc jeździliśmy brudnym.

Liście opadały z przyzwyczajenia, bo niby skąd miały wiedzieć, że już październik. Trzeszczały pod stopami. Suchutkie, żółtawe, ogniste, brązowe. Żadnej zgnilizny, żadnego człapu-chlapu. Wściekało mnie, gdy widziałam kobietę w fartuchu, która grabiła ten szeleszczący dywanik z chodnika, bo taki był jej obowiązek służbowy, uzasadniający jej etat, składkę zusowską i wypłatę za jesień. Zimą to samo zapewne robiła ze śniegiem, a latem kosiła trawę po drugiej stronie płotu. Żeby było ładnie. Żeby wszyscy myśleli, że to dobry chodnik, prowadzący w dobrym kierunku, dobre podwórko i dobry dom, i że w ogóle wszystkie sprawy jego mieszkańców idą dobrze. A przecież nie szły.

Kurtkę zostawiłam w brudnym samochodzie. W lekkiej bluzeczce, podskakując po szeleszczeniu, minęłam kobietę w fartuchu, przeszłam przez furtkę i weszłam do domu. Michał czekał na mnie. Wyszliśmy na podwórko. Po tej stronie płotu, na szczęście, nie było zagrabione. Liście trzeszczały mi pod plecami. Michał obejmował mnie z całej siły, choć nie miał jej wtedy za dużo, i turlaliśmy się jak szaleni. W oknach domu zaczęły pojawiać się twarze. Widziałam, że się nam przyglądają, ale udawałam, że tego nie widzę. Nic więcej nie mogłam wtedy zrobić. Ani dla nich, ani dla siebie, ani dla Michała. Twarze za szybą były coraz smutniejsze, starcze jakby, choć przecież nie były stare. Wirowaliśmy z Michałem coraz szybciej. Śmialiśmy się coraz głośniej, to znaczy ja głośniej, a on bardziej, bo nie wydawał z siebie żadnego dźwięku. Za ogrodzeniem przejechał jakiś samochód na sygnale. Nawet nie zauważyłam czy była to karetka czy radiowóz. Michał poderwał się i zaczął uciekać w stronę domu. Spojrzałam na zegarek. Minęły dwie godziny, od kiedy urwałam się z pracy, żeby się z nim spotkać. Trzeba wracać. Naszą sprawę trzeba było utrzymywać w tajemnicy, jeszcze przez jakiś czas. Wiedziało o nas niewiele osób. Kilku najbliższych przyjaciół, nikt z rodziny i oczywiście mój mąż. W pracy wiedziała tylko Dobrosia.

Wpadłam do Radia zziajana, z mętnym wzrokiem, rozchełstana. Na korytarzu wpadłam na właśnie na nią. Uśmiechnęła się porozumiewawczo i bardziej stwierdziła niż zapytała:

- Byłaś u Michała.

Obok przechodziła Ela. Musiała usłyszeć słowa Dobrosi, bo z twarzą człowieka, który wie, ale być może nikomu nie powie, podeszła do mnie, podniosła rękę i bez skrępowania włożyła mi palce we włosy. Wyjęła z nich suchy liść (klonowy, tylko one są takie czerwone), zamachała mi nim pod nosem i rzuciła, jak się jej zapewne wydawało, filuternie

- Masz liść we włosach.

- Miałam.

I tak runęło przez firmę, że mam romans.

W jakimś sensie była to prawda. Byłam zakochana. Od pierwszego wejrzenia. Mój mąż zakochał się w Michale dzień po mnie, choć poznaliśmy go jednocześnie.

Kiedy to się zaczęło? Długo udawałam, że jest to dla mnie oczywiste. Nikt na szczęście nie zadawał mi wprost pytań typu „czy zawsze tego chciałam”, bo musiałabym kłamać, że tak. A że w tej sprawie kłamać nie umiem (bo tak w ogóle to jak najbardziej, nauczyłam się w dzieciństwie, a właściwie w liceum), powiedziałabym prawdę i wypadłabym źle. A tak bardzo tym razem chciałam wypaść dobrze. Nie dla siebie. Nie dla Michała ani Antoniny, w której zakochałam się trzy lata później. Ani dla mojego męża, Bogodara. My już byliśmy we właściwym miejscu wszechświata, nie potrzebowaliśmy ani kłamać ani wypadać dobrze, ani bać się, że wypadniemy źle. Gotowa byłam skłamać dla tych twarzy przyklejonych do szyb, które podglądały nasze z Michałem turlanie, po złotych, czerwonych, brązowych, szeleszczących. Dla tych smutnych, nienawistnych, zazdrosnych, wręcz starczych twarzy, choć były przecież tak beznadziejnie młode, gotowa byłam powiedzieć „zawsze tego chciałam”.

Od kiedy wiem, że trzeba mówić prawdę, właśnie dla nich? Dla tamtych twarzy? Żeby ludzie nie myśleli, że to misja od Boga i jak każdy święty, przeczuwałam ją od kołyski? Nigdy nie byłam święta, co gorsza, nadal nie jestem. Oj, nagrzeszyłam i co gorsza nie żałuję. A mimo to zapragnęłam tego, z całą mocą, obłąkańczo. Wtedy Bogodar przyznał się, że on też. Że starał mi się to wcześniej wytłumaczyć. Ale ja zawsze prosiłam o czas. Że nie jestem gotowa, że tak, ale nie teraz, tak, ale… szukałam w głowie wymówek, a w sercu motywacji. Ale i jedno i drugie było puste, więc zwodziłam.

Kiedy więc to się naprawdę zaczęło? Wtedy, gdy siedziałam na naszej werandzie, naszego wymarzonego domu? Kiedy piłam wódkę z sokiem jabłkowym i z mężem, a potem już bez męża i bez soku, aż flaszka nie opustoszała do końca? Całe lata nie miałam w ustach mocnego alkoholu, a już alkoholu bez soku, całą wieczność. Ale wiadomość, jaką przywiozłam tego wieczoru z Warszawy, spowodowała, że zatrzymałam się przed barem „U Dzynia”, ostatnią czynną o tej porze w naszym powiecie knajpą, i wzięłam dużą żubrówkę i karton soku na wynos. Czy to wtedy się przyznałam? Czy wtedy pozwoliłam, żeby mój głos wydobył się z mego gardła i to powiedział? Czy trzeba było tej wieści z Warszawy o Mrówce, tej wódki na werandzie, tego soku, który skończył się za wcześnie, żeby to zrozumieć? Czy żeby to wreszcie powiedzieć? Przysięgam, że nie jestem już licealistką, nie kłamię. Nie wiem naprawdę. A może to zaczęło się już wcześniej? Wtedy, kiedy Mrówka opowiedziała mi swój sen?

To było tak. Mrówka była już po maturze, ale chodziła do drugiej szkoły średniej, muzycznej. Klasa fletu. Mieszkała w internacie, daleko od domu. Tego zazdrościłam jej najbardziej. Ja chodziłam do pierwszego zwyczajnego liceum i mieszkałam z rodzicami. Ja i Mrówka miałyśmy do siebie ponad 500 kilometrów. Spotykałyśmy się co 3-4 miesiące, a większość wakacji spędzałyśmy razem. Na praktykach. Nieobowiązkowych. Wręcz przeciwnie, trzeba sobie było na nie zasłużyć.

Mrówka była dla mnie ważna. Ważniejsza od facetów, których uwielbiałam kokietować. Prędzej czy później, nieważne czy byli nastolatkami, studentami czy żonatym pierdzielami, ścielili mi się do nóg, a ja ich odrzucałam, czyli udawałam, że nie wiem o co chodzi. „Taki duży, a taki głupi! Nabrał się! Do łóżka to niech on sobie kupi gumową lalę” pisałam do Mrówki lub opowiadałam na letnich praktykach. Po prostu chciałam sprawdzić czy jestem w stanie uwieść atrakcyjnego mężczyznę, choć wcale nie byłam atrakcyjna. Przeciętna figura (zwykle nieco niżej przeciętnej, czyli o parę kilogramów za dużo) fryzura od natury, bo włosy przecież same rosną, wystarczy ich nie obcinać), twarz… no cóż twarz. A która z nas jest ładna bez makijażu? A mimo to, udawało mi się za każdym razem.

- To się zaczyna wtedy, kiedy mówisz. Oni wtedy nie mają szans – wyjaśniła mi kiedyś Mrówka. Nawet ja cię słucham jak kogoś obcego. Bo jak już się zapędzisz i przestajesz zagrywać, jak mówisz prawdę o swoich wątpliwościach co do świata i swoich (i to jest najgorsze i występuje na końcu!) pewnościach co do świata, ludzie baranieją. Tacy duzi, a tacy głupi. Tak myślą o sobie. A taka myszowata gówniara ma odwagę tak łoić, że człowiek zapomina, że chciał ją przelecieć, jak wszystkie poprzednie, tylko by słuchał, słuchał i słuchał. To się zaczyna wtedy, kiedy mówisz, bo się zapominasz.

Cholera. A jeśli Mrówka ma rację? – myślałam wtedy. To dlatego ze mnie taka gaduła? Nie możesz być piękna, to bądź intrygująca? Cholera, czy to musi mnie dotyczyć? Wolałabym być intrygująca, bo piękna, ale skoro to niemożliwe…

Mrówka była dla mnie ważna od początku. Może wtedy to się zaczęło, może po to była, to znaczy po to ja byłam przy niej i wtedy i później? Zanim pociąg zajechał na stację, zanim opowiedziała mi swój sen, zanim przywiozłam wieść z Warszawy, zanim skończył się sok.

Zanim

Nikt przedtem ani nikt potem nie opowiedział mi swojego snu z takimi szczegółami. A może nigdy nikomu nic aż tak bardzo się nie śniło?

- Śniło mi się podpalenie- opowiadała mi Mrówka.- Było przygotowane precyzyjnie. Główne drzwi internatu zamknięte od zewnątrz, zaryglowane sztabami, których wcześniej tam nie było. Podobnie boczne wejście służbowe i wąskie drzwiczki do wynoszenia śmieci z kuchni na podwórko. W oknach na parterze kraty, na piętrach okiennice zabite gwoździami. Przez szparę w jednej z nich widziałam jakiś ciemny samochód na dole. Ktoś siedział w środku. Ktoś chodził dookoła budynku. Był półmrok. Trudno było rozpoznać, a nawet policzyć sylwetki kręcące się na zewnątrz. Dziwne, że nikt się tam nie spieszył, nie biegał, nie przemykał. Sylwetki poruszały się jakby chyłkiem, ale bardziej skupione na swoim zadaniu niż starające się ukryć.

Wiedziałam, że jestem w tym budynku sama. Wiedziałam, że nikt nie będzie mnie tu szukał. Wiedziałam, że nie mogę liczyć na żadną pomoc. Wiedziałam, że sama się stąd nie wydostanę. Tylko dlaczego akurat na mnie ten zamach, nie wiedziałam.

Usłyszałam trzaski, jakby łamanych gałęzi. W pobliżu nie było żadnych krzaków ani drzew. Dźwięk stawał się coraz gęstszy, nie głośniejszy, ale bardziej intensywny. Trzaski były jakby coraz drobniejsze, następujące jednocześnie, a nie jeden po drugim. Nakładały się i drgały, aż zamieniły się w szum. A więc to już – pomyślałam. Tak brzmi ogień.

Szum dochodził z każdej strony. Poczułam, że podłoga mojego pokoju jest coraz cieplejsza. Dotknęłam ścian. To samo. Wybiegłam na schody. Dym spływał z góry i doganiał mnie z dołu. Miałam go wszędzie. W gardle, w oczach, w brzuchu. Wiedziałam, że to, co robię, nie ma żadnego sensu. Mimo to wbiegłam na strych. Znalazłam drabinę. Wspięłam się po niej i namacałam klapę. Była przywalona czymś ciężkim od góry. Myślałam, że źle trafiłam. Zaczęłam walić pięściami w podbicie dachu. Parzył. Jeszcze raz spróbowałam podważyć klapę. Przez szparkę wleciała strużka powietrza. Poczułam ją na twarzy. To był chyba ostatni moment, w którym jeszcze chciałam żyć. Zaraz potem, tą samą szparą, wlała się smoła. Poddałam się.

Nie wiedziałam ile czasu minęło, zanim dotarło do mnie, że ktoś mnie niesie na dół. Na parterze, w kompletnych ciemnościach poczułam pod stopami chłodny skrawek podłogi. Ten człowiek szarpał mną i wołał „ teraz musisz sama, na własnych nogach, sama! Tu jest za wąsko.”

Wepchnął mnie w ciasny właz w podłodze. Nie wiedziałam, że pod kuchnią jest piwniczka. Szliśmy przez nią w milczeniu. Jakieś zakręty, wilgotne, śmierdzące zgniłymi ziemniakami zakamarki, worki ze zbożem, słoiki, butelki, w końcu wyjście. Tuż przy nim stał jakiś samochód. Ten człowiek otworzył tylne drzwiczki. Nie miałam siły siedzieć. Opadłam na kanapę, policzkiem oparłam się o szybę. On usiadł za kierownicą. Widziałam tylko jego głowę i ramiona. Był młody, młodszy ode mnie. Może dlatego, że czułam się w tej chwili tak strasznie staro, a może dlatego, że byłam znacznie starsza naprawdę. Miał pociągłą jasną twarz i krótko obcięte włosy. Był skupiony, sprawiał wrażenie spokojnego, choć widziałam, jak rośnie w nim napięcie. Samochód nie chciał zapalić. Znowu dopadło mnie odrętwienie. To był strach. To znaczy, że znowu chciałam żyć i świadomość, że jednak nic z tego nie będzie, wsysała mnie całą do środka, wgniatała do wewnątrz. Czułam, jak się kurczę. Chcę nie być, albo być gdziekolwiek indziej.

Szare sylwetki z kanistrami odeszły od internatu i ruszyły w naszą stronę. Znowu niespiesznie, w skupieniu, nieubłaganie.

Wtedy poczuliśmy, że coś szarpie samochodem. Obejrzałam się. Grupa ludzi zaczęła zapychać auto. Byłaś wśród nich. I ty, i Przylepa i Landryna i Basia. Jacyś mężczyźni, których nie znałam i kobiety, znacznie starsze od nas. Wydawało się, że to trwa wieki. Przez tylnią szybę samochodu wyglądaliście beznadziejnie. Tyle wysiłku na twarzach i nic. A tamci z kanistrami byli coraz bliżej. Było przerażająco cicho. Wy mocowaliście się z samochodem bez krzyków, tamci zbliżali się w zupełnym milczeniu. Tylko zgrzyt spod maski i trzaski ognia od strony internatu. W końcu auto ruszyło. Chłopak za kierownicą uśmiechnął się. Przez tylną szybę widziałam płonący budynek, który z każdą chwilą był coraz dalej i dalej. Coraz bardziej nierealny. Tylko zapach dymu na moim ubraniu i fakt, że jadę w nocy z obcym chłopakiem, świadczył o tym, że to się stało na prawdę.

Jechaliśmy długo. Chyba nawet na trochę zasnęłam. Słyszałam, jak samochód zjeżdża z szosy i koła szurają o coś, jakby żwir. Chłopak odezwał się dopiero, gdy zatrzymaliśmy się przed małym, zgrabnym domkiem w lesie. „Tu będziesz bezpieczna” powiedział. Pomógł mi wysiąść. Wprowadził na parter. Poświecił latarką po ścianach salonu, potem po klatce schodowej. Sypialnie były na górze. Dwa identyczne trójkątne pokoiki pod szczytem dachu. W jednym wąskie łóżeczko z rozgrzebaną pościelą. W drugim rozkładany narożnik, przykryty kraciastym kocem. Położył na nim poduszkę i posadził mnie obok niej. Nie chciałam już nic. Ani rozmawiać, ani się kąpać, ani jeść. Tylko spać. Pokiwał głową, zanim zdążyłam mu to powiedzieć. „Dobrze.” Dopiero teraz, gdy chciałam zdjąć buty, zauważyłam, że uciekałam boso, w amerykańskiej, dżinsowej sukience. Skąd wiedziałam, że była amerykańska? Po prostu wiedziałaś, jak to we śnie. Położyłam się ubrana, a on przykrył mnie miękkim granatowym pledem z frędzlami.

„Tu jesteś bezpieczna” powiedział i wyszedł. Najpierw usłyszałam ciche zamykanie drzwi na parterze, a potem warkot jego samochodu, który tym razem zapalił od razu. Zasypiałam, nie zadając sobie już żadnych pytań. Dlaczego ja, kim są tamci ludzie, skąd on się wziął i dlaczego to dla mnie zrobił, gdzie jestem. To wszystko nie było dla mnie ważne. „ Jesteś bezpieczna”. Tylko to chciałam pamiętać. „Bezpieczna”. Robiło mi się ciepło, błogo, spokojnie. Czułam, jak całe ciało opada zupełne rozluźnienie. Ogarnia mnie łagodny bezwład. Bezpieczna.

W chwili, gdy wydało mi się, że już śpię, dotarł do mnie ten bulgot. Napierał od dołu i błyskawicznie rurami centralnego ogrzewania wpełzał na górę. Usłyszałam go tuż przy uchu, w kaloryferze. W chwili, gdy poczułam ten zapach, bulgot szalał już po całym domu. Krążył coraz szybciej we wszystkich rurach i wszystkich kaloryferach. Wiedziałam, że to benzyna. Skurczyłam się i czekałam. Nie uciekałam. Nie dlatego, że to byłoby bez sensu, ale dlatego, że już nie chciałam.

- Właśnie w tej chwili zbudziłam się mokra, skurczona i obolała.- opowiadała Mrówka. - Zaczęłam wąchać powietrze w pokoju, moją koszulę nocną, włosy. Nic. Byłam tam, gdzie powinnam być. W internacie szkół artystycznych przy Podleśnej, którą nie bez powodu nazywaliśmy Obleśną. Do pokoju wszedł kierownik.

- Co to za sytuacje tutaj były, żeś paniusia tak krzyczała? – zagadał po swojemu, z białostocka, i rozejrzał się po pokoju, jakby szukał gwałciciela. W ręku trzymał butelkę mleka, która nie przypominała kanistra.

Więc to jednak był sen. Tak realny, że aż rozbolały mnie mięśnie, piekły oczy, nie mogłam uspokoić oddechu ani rozprostować palców ściśniętych w pięści. Bałam się zasnąć, chociaż tak bardzo chciałam wiedzieć, jak się skończył. A może mi się dośnił, tylko nie pamiętam? Wiesz, jak to jest ze snami.

- Wiem.

Od tego dnia, od dnia, kiedy Mrówka opowiedziała mi swój sen, minęło jakieś 15 lat. Na pewno nie mniej, bo wtedy mieszkała na Podleśnej – Obleśnej. Teraz mieszkała w Warszawie i wszystko wskazywało na to, że będzie to jej ostatni adres.

- Mówiłaś wtedy, że właśnie w tym momencie zbudziłaś się zlana potem i nie dośniłaś zakończenia, albo go nie pamiętasz.- Zamilkłam, żeby zebrać się na odwagę i spytać wreszcie - Powiesz mi dzisiaj? Na prawdę nie wiedziałaś jak się skończy? - Starałam się mówić cicho, ale nie szeptem, tak, żeby ból nie wchodził przez uszy. Starałam się pytać jakby od niechcenia, jak o błahostkę, niedokończoną opowiastkę sprzed lat. Wiedziałam, że jeśli nie zapytam dziś, to może nigdy nie będę wiedziała. A tak bardzo chciałam wiedzieć. Chociaż ani to, ani nic innego na świecie, nie mogło już niczego zmienić. Mimo wszystko chciałam wiedzieć. Zanim ustąpi wszelki ból.

Mrówka leżała na lewym boku. Widziałam tylko połowę jej twarzy. Jedno oko, nos i część ust. Jej wargi były spierzchnięte i już od kilku dni ciągle lekko otwarte. Poruszyła nimi. Ich niewidoczna część potarła o poduszkę. W ciszy tego białego pokoju taki dźwięk słychać było jak skrobanie myszy. Musiało ją to zaboleć, bo na policzku pojawił się skurcz.

- Przewróć mnie – powiedziała. Od miesiąca używała wyłącznie trybu rozkazującego. Tak jest prościej. Mniej słów, mniej bólu. Przewracanie jej było zabiegiem dość skomplikowanym. Jedna ręka pod kark, drugą podnieść jej ręce i zarzucić sobie na szyję, potem lekko dźwignąć do góry, odchylić i z powrotem położyć. Następnie to samo z kolanami. Na końcu stopy. – Chcę spać – powiedziała.

Początek

Gdy pociąg wjechał na stację, większość z nas już się znała. To nie był nasz pierwszy wspólny wyjazd.

Przylepa zgodę na legalne opuszczenie rodzinnego domu, a raczej mieszkania w czynszowej kamienicy, załatwiła sobie krzykiem. Tak jak wszyscy w jej rodzinie załatwiali sobie wszystko. Nie dla tego, że byli na siebie źli. – To wina, a może raczej zasługa, tego mieszkania – tłumaczyła Przylepa. Było wielkie, pełne zakrętów i przejść między pokojami, podzielone spiżarkami, komórkami i pawlaczami. Pełno w nich było wszystkiego, co się jeszcze może przydać, jeżeli oczywiście ktoś będzie w stanie to znaleźć, wtedy, gdy akurat jest potrzebne. Do tego ta wysokość. Między podłogą a sufitem współczesny architekt upchnąłby ze dwa normalne blokowe mieszkania. Nigdy nie było wiadomo gdzie kto siedzi, czy jest zajęty, czy udaje, że nie słyszy tego drugiego. Dlatego, żeby się za dużo nie nachodzić, krzyczeli do siebie na wszelki wypadek. „Gdzie są moje buty?! Kto nie zgasił światła w łazience?! Obiad na stole! Wychodzę! Masz być w domu na dziewiątą! Kup chleb! Idę na wywiadówkę! Babcia zachorowała! Znowu masz taki bałagan! Nie obchodzi mnie, że mało zarabiasz! Wystarczy, że będziesz mniej wydawać! W fabryce będzie wyprzedaż butów, przyjdź sobie coś wybrać! To co, że produkujemy niemodne? A kto dziś produkuje modne?! Wyjeżdżam na warsztaty do Lublińca! Jak ci pozwolę! Na dwa tygodnie! Jak ci pozwolę! Jak mi nie dacie pieniędzy to i tak sobie poradzę! Jak?! Zgadnij!” – w tym momencie matka i córka spotykały się za kolejnym zakrętem. Matka wyciągała tajniacki zwitek zza stanika, przeglądała banknoty w nienaturalnym milczeniu, jeden z nich wręczała córce i puszczając oko krzyczała, jakby nadal nie miały się w zasięgu wzroku: Tylko się tam prowadź, bo zatłukę!

I po co ci tam jechać! Nie masz co robić?! Jest basen w Oleśnicy! – krzyczał z innego kąta mieszkania ojciec i kluczył między pokojami, aż wpadł na córkę. Ja się tam uczę!!! -odkrzykiwała. Akurat! – odpowiadał, rozglądał się i wciskał jej w rękę wyjęty z tylnej kieszeni banknot. Tylko tam nie zmarnuj! Czasu! Dodawał dla usprawiedliwienia jeszcze głośniej. Obiad na stole! - przebijał się z kuchni głos jego żony. Nie jestem głodna! - krzyczała z małego, jak na to mieszkanie, pokoju młodsza siostra Przylepy, Bacha. - Ty nigdy nie jesteś głodna! Do stołu! To ostatnie matka i ojciec krzyknęli jednocześnie. W czasie jedzenia krzykiem oznajmiali, że dobre i krzykiem prosili o sól.

Z Oleśnicy do Wrocławia przyjechała jak zwykle stopem. Nieletnia blondynka z wielkim biustem i ogromnymi jak u wołu niebieskimi oczami. W podróży zawsze czuła się bezpiecznie. - Raz jeden kierowca pomylił się co do mnie, to do dziś choruje na brak zębów z przodu! - Takimi słowami obdarzała zwykle tych, którzy ją zabierali i po pięciu minutach wspólnej drogi zagadywali, czy się nie boi. Taka młoda i piękna, a sama w drodze.

Basia wyjeżdżała, bo była działaczką i żyła własnym życiem, tak jak wszyscy w jej rodzinie. Starsza siostra z drugim mężem, starszy brat z pierwszą żoną, ojciec, który swoje sprawy rzadko łączył z ich sprawami, a do domu wracał, gdy był zbyt chory lub spłukany, żeby być gdziekolwiek indziej i mama, która usiłowała trzymać to wszystko w kupie, żeby było jako tako. Własne życie Basi zaczynało się w jej pokoju i nie kończyło nigdzie, choćby się nie wiem kto i nie wiem jak wtrącał. W jej rzeczach nikomu nie wolno było grzebać. W jej życiu też. Nigdy nie opowiadała bezpośrednio o sobie. Lubiła za to pointować cudze historie w taki sposób, że jej własnych można się było domyśleć. Szkoła to było miejsce, gdzie mogła działać. Jakieś kluby? Kółka? Proszę bardzo! Każdy pomysł, nawet jeśli nie był jej, brała w ręce i doprowadzała do końca. Pisała wnioski o dofinansowanie, podania o objęcie patronatem młodzieżowej inicjatywy, wyszukiwała szyldy, pod którymi można było uprząść coś własnego. Zacne organizacje nie dowierzały, że takie urzędowo poprawne pisma wyszły spod ręki siedemnastolatki. Właśnie wtedy do szkoły przyszło pismo, że we Wrocławiu powstaje jakiś Klub Dziennikarzy Młodzieżowych. Szukają młodych - zdolnych i zaangażowanych ze szkół średnich, w takich miastach jak ich Strzelin. I wcale nie muszą to być najlepsi uczniowie. Pasowało. Szkole przyda się gazetka. W domu wystarczy powiedzieć, że jedzie na kolejne szkolenie, które w dodatku nic nie kosztuje, bo za wszystko płaci jakiś klub.

Ze Strzelina do Wrocławia przyjechała autobusem. Kierowca znał dobrze ją i jej skajową torbę podróżną. – Gdzie tym razem? Bieszczady? Morze?

- Lubliniec.

- A, to koło Częstochowy. Byłem tam raz na przysiędze. Ale tam nie ma ani gór, ani morza... - Ludzie są.

Landrynę matka puściła pierwszy raz i to pod warunkiem. Ten warunek był prosty. Że wróci i nic nie wywinie. Musiał w końcu przyjść taki dzień, że obie zaryzykują. Pierwsza szkoła średnia Landryny, całej rodzinie odbiła się czkawką. Puścili ją do liceum artystycznego do Wrocławia. Duże miasto. Zbyt duże. Dużo ludzi. Zbyt dużo. Fajni ludzie. Zbyt fajni. A szkoła nudna. Zbyt nudna. Miała powtarzać klasę. Nic z tego.

- Wracasz do domu i idziesz do normalnego ogólniaka – oświadczyła mama.

Dom to kawalerka z wnęką po nieistniejącej werandzie, ślepą kuchnią i dwoma przedpokojami. Jeden oddzielał drzwi wejściowe od kuchni i pokoju właściwego, drugi łazienkę od wspomnianej reszty mieszkania. Pełnił funkcję biblioteki. Mieściło się w nim biurko i regał z książkami. Podobnie jak w kuchni, nie było w nim okna, dlatego największy rachunek, jaki co miesiąc zwalał wszystkich z nóg, był za światło.

Powrót do Wołowa oznaczał, że znowu musi się zmieścić w tej kawalerce. Z mamą, ojczymem, ich dwójką malutkich dzieci i starszym bratem. Ale nie to było problemem. To nie mieszkanie, ale Wołów był za ciasny. Mało ludzi. Zbyt mało. Wszyscy znajomi. Zbyt znajomi. Z każdego okna mógł patrzeć ktoś, kto potem powtórzy. Albo doda i dopiero potem powtórzy. Uciekała. Nie pomagało. Nie było wyjścia. Trzeba w tym przetrwać, choćby sposobem.

Rok udało się zaliczyć bez większych problemów.
- Możesz jechać na te warsztaty, ale pod warunkiem.
Z Wołowa do Wrocławia przyjechała pociągiem, tak, że na peronie była wcześniej niż reszta. Zdążyła wypalić pół paczki papierosów, zanim pojawiła się tam pierwsza znajoma twarz.

To, że jadę na warsztaty było tak oczywiste, jak oddychanie. Szczególnie latem. W trakcie roku szkolnego musiałam kombinować, żeby zniknąć na 3 – 4 dni, wrócić z podkrążonymi oczami i nie wzbudzać podejrzeń. Czasami wymyślałam klasową wycieczkę albo konkurs polonistyczny. Wkręcałam mamę w te kłamstwa, bo ojciec zawsze wiedział lepiej, że na nic mi się to nie przyda. Lepiej posiedzieć i się pouczyć, zdawać kolejne klasy na piątki, potem maturę z paskiem i na studia. Takim trybem do dyplomu a potem, rób co chcesz. Starsza siostra była na tej drodze 5 lat dłużej niż ja i nie narzekała. Ja jednak robiłam, co chciałam na długo przed maturą. Metod było wiele. Np. bicie punktów. Tego lata sprawa była dość prosta. Malowanie domu. Od kiedy mama pokazała, że umie to robić, nigdy nie wynajmowaliśmy majstrów. A gdy zdrowie nie pozwoliło jej śmigać po drabinie, robiłam to ja. Dom był duży i niezgrabny, jak tylko niezgrabne potrafią być domy z lat siedemdziesiątych. Bryła tak samo kwadratowa z każdej strony. Dużo identycznych drewnianych okien i wewnętrznych drzwi. Wszystkie na olejno. Sufity – kreda. Ściany pastelowe. Farby rozrabiała mama. Wieczorem cuchnęłam tym malowaniem tak, że musiałam wyjść na klomby, czyli na środek rynku, który jak w każdej pipidówce ochrzczony był placem Wolności. Ta nazwa pasowała mi do niego wyjątkowo. O tej porze schodzili się tu sami swoi: dobrzy synowie i grzeczne córki z całego Wińska, żeby zapalić. Bez kucania za krzakiem, chowania się po kiblach, wychylania przez okno od strony ogródka. Po prostu usiąść na ławce i zaciągnąć się. To była moja wolność i to był mój plac wolności codziennej. Wolność świąteczna zaczynała się na warsztatach.

Malowanie trwało dwa tygodnie. Potem wsiadłam do autobusu, którym z Wińska, z przesiadką w Wołowie, dotarłam do Wrocławia. Na dworcu była już Landryna, Przylepa, Basia i jakaś obca dziewczyna, która do nas nie pasowała.

My wyglądałyśmy normalnie.

Przylepa miała rzemienne sandały i lniane szerokie spodnie. Za krótkie jak na długie, za długie jak na krótkie. Wisiała na nich, niby przypadkiem, tylko częściowo wsadzona pod pasek, trykotowa koszulka. O wiele za duża, malowana ręcznie domowym sposobem tak, że po wypraniu zmieniały się zarówno kolory jak i kształty malunków. Na moje oko koszulka przeszła przed wyjazdem jakieś trzy prania. W podobnym stanie był plecak, chociaż niewątpliwie nigdy nie był prany.

Basia miała miniówkę tak krótką, jak długo spełniała warunki bycia spódnicą a nie paskiem. Do tego koszulka z rozwleczonym dekoltem, ubrana tył na przód. W ten sposób na plecach i jednym ramieniu uważny podróżny mógł całą drogę liczyć piegi i wyobrażać sobie, co jest dalej. Basia zauważała taki wzrok, przyłapywała człowieka na nim, uśmiechała się filuternie, a gdy ośmielony nieszczęśnik już otwierał usta, żeby do niej zagadać, marszczyła twarz i wysuwając głowę do przodu warczała „czego?!” Teraz też stała na peronie czekając na grupę swoich i wypatrywała potencjalnego liczypiega, którego nauczy kultury. Żeby sobie raz na zawsze zapamiętał, że nie należy liczyć na to, że kobieta, szczególnie nastoletnia, jest obliczalna, choćby poprzez ilość piegów podzieloną przez liczbę centymetrów kwadratowych obnażonego w dzień ciała. To jej sprawa, jak się ubiera. Tak jak każda inna sprawa była jej sprawą. Na tym polegała jej wolność, wyrażana bardzo mini spódniczką i rozwleczoną koszulką.

Landryna miała wszystko z jeszcze wcześniejszej epoki. Typowe ciuchy z paczek stanu wojennego. Niemieckie dzieci – kwiaty, kiedy już dorosły do domku z ogródkiem i dawania dobrego przykładu własnym dzieciom, na wieść o biedzie i dyktaturze w Polsce, wyciągały z szaf dawne mundurki buntowników i wysyłały do Polski. W takich kartonach Landryna zawsze umiała znaleźć coś ekstra, w sam raz na siebie. I rozmiar nie miał tu żadnego znaczenia. Cała jej uroda, w tych ciuchach czy innych, i tak była wystarczająco hippisowska. Długie, faliste rude włosy, blada cera, kilka piegów. Do tego koraliki gdzie się da, indiańska torebka własnego kroju i zgniłozielony harcerski plecak starszego brata.

Ja, przeistaczałam się z grzecznej córki w wolnego człowieka, na pierwszej przesiadce, w toalecie dworca PKS. Ładna bluzeczka i ładna spódniczka trafiały do worka w miejsce po sukience, którą wkładałam na siebie. Góra powycinana tak, że prawie jej nie było i stanowczo za długi dół, złożony z kilku warstw spódnic. Każda miała rozporek w innym miejscu. I góra i dół koniecznie w kwiaty. Najlepiej inne. Sam worek to osobna historia. Uszyłam go z białego płótna w czerwone grochy. Po każdym praniu, a nawet deszczu, robił się coraz mniej biało – czerwony, coraz bardziej kremowo – pomarańczowy.

Tamta obca dziewczyna powinna czekać na inny pociąg, na inną grupę i jechać w innym kierunku. Wszystko mówiło, że do nas nie pasuje. Biała bluzeczka z haftem, zapięta pod szyją, wąska długa czarna spódnica i leciutki jedwabny płaszcz, który o tej porze roku mógł chronić przed słońcem, a nie zimnem, jak na płaszcz przystało. W jednej ręce trzymała skórzany neseser zapinany u góry srebrzystą klamrą. W drugiej futerał z czymś długim jak noga od taboretu, choć zapewne było to coś o wiele bardziej szlachetnego. Długie brązowo – mahoniowe włosy upięte w kok. Na uszach klipsy „pod kolor”, na twarzy idealny makijaż „na dzień”. Stała wyprostowana i, jak to wtedy oceniałyśmy, dumna. Od czasu do czasu spoglądała na zegarek i rozglądała się, jakby wypatrując kogoś znajomego. Przyglądałyśmy się jej, siedząc okrakiem na naszych plecakach i workach. Nie, to nie mogła być jedna z nas.

Wtedy pojawiła się cała reszta. Wrocławianie umówili się w holu pod zegarem i razem wtoczyli się na peron. Na czele dreptał, choć usiłował to robić dostojnie, Jarek, szef klubu. Był niski i pulchny, zawsze na lekkim rauszu lub ciężkim kacu. Miał więcej kompleksów niż talentu, ale za to jak bardzo się starał, wybaczaliśmy mu wszystko. Przynajmniej wtedy, na początku, zanim sprawy zaszły za daleko.

Jak każdy konus, lubił wysokie dziewczyny. Zwłaszcza z długimi włosami. One jego, jak się łatwo domyśleć, raczej nie.

Nie podszedł do nas, choć wszystkie byłyśmy wyższe od niego i miałyśmy długie włosy. Na widok tej obcej zaczął szybciej przebierać nogami. W końcu dobiegł do niej i ostentacyjnie wziął ją w ramiona.

- Wiedziałem, że przyjedziesz! Chociaż nie obiecywałaś. – Zawołał nas wszystkich i zanim wjechał pociąg, wiedziałyśmy, że jest z Przygranicznego Miasteczka i pisze wiersze. Wygrała konkurs poetycki w Olecku, gdzie Jarek był jurorem. Zaproponował jej wspólną wyprawę na warsztaty dziennikarskie. I oto jest.

- Wiedziałem, że przyjedziesz! Chociaż nie obiecywałaś. – Zawołał nas wszystkich i zanim wjechał pociąg, wiedziałyśmy, że jest z Przygranicznego Miasteczka i pisze wiersze. Wygrała konkurs poetycki w Olecku, gdzie Jarek był jurorem. Zaproponował jej wspólną wyprawę na warsztaty dziennikarskie. I oto jest.
- Dobrą miałaś podróż?
- Niezłą. 16 godzin z przesiadką w Białymstoku i Warszawie. Ale przynajmniej jestem we Wrocławiu. Pierwszy raz w życiu.
- Tak się wygląda po 16 godzinach w drodze z dwoma przesiadkami?!- szepnęła mi do ucha Przylepa i gestem beznadziei naciągnęła na spodnie swoją wyzwoloną, malowaną ręcznie bluzkę. – Nie dość, że poetka, to jeszcze flecistka - dorzuciła niby to bez intencji Basia, gdy Jarek zawołał do nieznajomej.
- Wzięłaś flet? To świetnie! Zagrasz nam coś?
- Jasne – odpowiedziała i otworzyła futerał. Dopiero teraz zobaczyłyśmy, jak strasznie jest speszona. Nie wiedziała, co zrobić z oczami, drżały jej ręce a niecierpliwe wargi, które chciały jak najszybciej wytłumaczyć się z tych 16 godzin w drodze z powodu niezobowiązującego zaproszenia, rzuconego raczej nie na trzeźwo przez tego śmiesznego człowieczka, nareszcie mogły się czymś zająć.
Wtedy zobaczyłyśmy po raz pierwszy flet poprzeczny z bliska. Nabrała powietrza. Trwała tak chwilę z tym dziwnym błyszczącym przedmiotem przy ustach, z palcami gotowymi do magicznego zadania. Dźwięk rozniósł się po peronie.

To wtedy wszystko się zaczęło.

Zanim wjechał pociąg, zanim nazwałyśmy ją Mrówką, zanim opowiedziała mi swój sen.

Mrówka zawsze była z nas wszystkich najbardziej elegancka (co nie było trudne, gdyż tylko u niej można było mówić o jakiejkolwiek elegancji). Mimo to, była jedną z nas. To się okazało bardzo szybko. Już na tym pierwszym obozie w Lublińcu. Zacznę od śmiechu. Najgorsza była Przylepa. Wchodziła na ultradźwięki. Coś między skrzypcami a wiertarką. Trudno ją było wyhamować. Ten śmiech nakręcał innych. Ja, niby to dla równowagi, wyćwiczyłam sobie śmiech równie intensywny jak Przylepa, tyle, że w przeciwieństwie do jej śmiechu – nienormalnie niski. Landryna brzmiała jak gigantyczna gąbka wykręcana na blachę. Baśka czkała, zanosiła się, prawie mdlała, co prowokowało facetów do niesienia pierwszej pomocy (spotykał ich zazwyczaj ten sam los, co liczypiegów). Mrówka brzmiała jak fagot. Śmiała się zawsze z otwartymi jak brama do piekła ustami, odrzucała głowę do tyłu i wpadała w ekstazę. Albo była śmiertelnie poważna w zupełnie (naszym zdaniem oczywiście) niepoważnych momentach.

- To musi być bardzo nieszczęśliwy człowiek ten Jarek – powiedziała Mrówka już w drugi wieczór. Wbiło nas to w zdumienie. On nieszczęśliwy? Że zakompleksiony, to fakt. Jak to konus bez sukcesów, miał kompleks wyższości. Dominował między dzieciakami o połowę młodszymi, wydawał zakazy i nakazy, które ignorowali wszyscy bez względu na wiek i płeć, a przede wszystkim wzrost. Ale on tego nie widział. Albo widział podwójnie. Nie mogę sobie przypomnieć Jarka zupełnie trzeźwego. Oceniałyśmy, że mu z tym dobrze. A tu taki tekst: nieszczęśliwy.

- Skąd ci to przyszło do głowy?- nie mogłyśmy wyjść ze zdumienia.

- Chciał mnie zaciągnąć do łóżka. I to w pierwszą noc- wyjaśniła z rozwagą i bez egzaltacji.

- Ale nie zaciągnął, bo jakby zaciągnął, to by był szczęśliwy –

- Albo jakby spróbował w drugą noc, to byłby nieszczęśliwy od jutra - nie miałyśmy dla nowej litości, choć gdzieś tam w głębi przeczuwałyśmy, że nie zasłużyła.

- Stary dzieciak z niego. Szkoda, że nie wyrósł – usiłowała nam coś wytłumaczyć Mrówka. Ale my czekałyśmy tylko, żeby się podłożyła

- Faktycznie, dryblas to on nie jest.

- Dobrze wiecie, o czym mówię - nie złościła się. W jej głosie był ciągle ten irytujący spokój. Uśmiechała się dobrodusznie. Niby, jakim prawem? Była przecież w naszym wieku. Mniej więcej. Jedną maturę miała już za sobą, ale wciąż posługiwała się legitymacją szkoły średniej – muzycznej. Klasa fletu.

- Z każdą z nas próbował. Zawsze tak robi, jak się napije- chwila ciszy. - Czyli zawsze! – wybuch śmiechu według znanego scenariusza. – Ale na drugi dzień nic nie pamięta. W każdym razie kombinuje, żeby nikt niczego nie pamiętał, bo to żaden zaszczyt kolekcjonować kosze- tłumaczyłyśmy jej, a może raczej się, jedna przez drugą.

- Ale w sumie to dobry człowiek. Załatwia te wszystkie patronaty, kuratele, forsę, za którą możemy wyjeżdżać, choćby tu.

- Ściąga mądrzejszych od siebie, żeby nas uczyli, a z nim pili. Potem u tamtych mądrych i ważnych dostajemy praktyki na sierpień, a kasę na akademik, żeby było gdzie mieszkać w Warszawie, znowu załatwia on.

Wtedy jest ważny. Od wyjazdu do wyjazdu.

I jeszcze się nie zdarzyło, żeby któraś załapała się na te łaski za dupę. Chyba, że się zdarzyło?- rozejrzałam się po pokoju. Przez chwilę patrzyłyśmy się po sobie z uwagą i znowu w śmiech. Tym razem, ku naszemu zdumieniu, roześmiała się także ona. Fagotem.

I tak się to wszystko kręci – rzuciłam jej w twarz pośród rechotów, a czułam się jak Kopernik przed biskupem.

Mrówka zrobiła taki gest, jakby nas wszystkie odkładała na później.

- Dopóki się kręci. To właśnie miałam na myśli. To musi być bardzo nieszczęśliwy człowiek –powiedziała i z futerałem wyszła na werandę. Po chwili znowu usłyszałyśmy flet.

- Pamiętasz, jak się kończył ten sen? – zapytałam kolejnego szpitalnego dnia, raz jeszcze.

- Nie chcę – wyskrzypiało spod kołdry, zbyt lekkiej, żeby ogrzewać, zbyt ciężkiej, by nie bolała. Nie pytałam więcej.

Tego dnia miała przylecieć jej matka.

- Nie chcę- powiedziała znowu Mrówka. Myślałam, że to z powodu morfiny, że już nie wie, co mówi, że zacięła się na tym jednym zdaniu. Ale nie.

- Nie chcę jej widzieć. Źle zrobiłaś- dodała.

Skąd wiedziała, że to ja dzwoniłam do Stanów?

Matka chciała czekać na wrzesień, aż bilety lotnicze będą tańsze. Ale lekarze powiedzieli, że we wrześniu Mrówki nie będzie. Może już w sierpniu jej nie być. Powiedziałam to matce i rzuciłam słuchawką. Nie wiedziałam, że zrobiłam źle.

Matka pojawiła się w szpitalu dzień po przylocie. Musiała najpierw dojść do siebie po podróży, spotkać się z proboszczem, by porozmawiać o życiu i o śmierci. Tak stwierdziła, stając przed drzwiami, za którymi leżała jej córka. Jej zdaniem tutejszy układ był idealny: przedpokój, łazienka i dwa pokoiki. W każdym umierała inna kobieta.

- Wiadomo, co Centrum Onkologii to nie Szpital Rejonowy. Dobrze, że Piotruś to załatwił.

Piotruś był jej zięciem. Zaledwie od roku. Pięć lat mieszkali, tak jak większość z nas, razem, ale bez ślubu. Nic nie nagliło, nikt nie był w stanie zmusić. Za patenty życiowe naszych rodziców płaciliśmy naszymi antypatentami.

Mrówka i Piotrek pobrali się z wdzięczności za cud. Zdarzył się i wszyscy wierzyliśmy, że będzie trwał wiecznie. Eksperymentalna kanadyjska chemioterapia, najlepsi profesorowie, włączenie do programu testującego nowy lek. Od eksperymentu zależało, czy wejdzie na polski rynek. Udało się. Terapia zakończona sukcesem. Mrówka wyszła z centrum onkologii z numerem 004, a lek wszedł na rynek.

Postanowili się pobrać. Tradycyjnie, w kościele, z weselem w hotelu garnizonowym, z przejażdżką na klaksonach dookoła rynku w Przygranicznym Miasteczku, z siostrami, w końcu z mamą i tatą, bez względu na to, co to znaczy.

Z Wrocławia do Przygranicznego Miasteczka jedzie się przez Różan. Ten sam Różan, w którym 15 lat wcześniej ja brałam ślub. Na niby, ale obcy się nabrali.

Warsztaty się kończyły, pogoda robiła się podła, powrót do domów (na szczęście na krótko) był nieuchronny.

Trzeba było zdobyć trochę kasy na bilety powrotne albo jechać stopem. Przylepa wolała stopem, ja i reszta, pociągiem. Urządziliśmy więc wesele, żeby zebrać forsę do buta panny młodej. Padło, że będę nią ja. Pan młody był stary jak świat, bo miał po trzydziestce. Cóż, dla licealistek to dziadek. Zgodził się wziąć mnie za żonę. Miał wprawę. Już się kiedyś naprawdę i żenił i naprawdę rozwodził.

To było nasze kolejne wspólne lato. Lipiec był miesiącem warsztatów. Wyjeżdżaliśmy wielką grupą na dwa tygodnie. Kto wypadał najlepiej, załapywał się na praktyki wakacyjne w poważnych, jak na owe czasy, gazetach. Ogólnopolskich, kolorowych, w samej Warszawie. My – z Przygranicznego Miasteczka, Strzelina, Oleśnicy, Wołowa i Wińska - w stolicy. Z dwoma legitymacjami: prasową i szkolną. Żadna z nas, oprócz Mrówki, nie była pełnoletnia. Wysyłali nas w delegacje. Meldowałyśmy się w hotelach. Dowód Osobisty proszę... A tu kartonik LO Wołów na przykład. Komunizm miał jednak swoje plusy. Recepcjonistki potrafiły udawać, że nie są zdziwione. Nikt nie dzwonił do mamy. To zresztą wtedy nie było możliwe. Telefon był w Gminie, GS-ie, u weterynarza i kilku prywatnych wybrańców. Moja rodzina nie była wybrana. Jeśli mama chciała zadzwonić do starszej córki do akademika, szła do sąsiada- wybrańca, kręciła korbką, zamawiała rozmowę i godzinkę plotkowała z sąsiadką, aż międzymiastowa oddzwoniła, że proszę mówić, a potem pytała czy mówi się.

Wolność sierpniowa była więc moją największą wolnością. Lipcowa ją zapowiadała i była nią obciążona. Trzeba się było postarać, żeby na warsztatach wypaść dobrze, bo nici z sierpnia.

W Różanie wszystko szło jak trzeba. W dzień po Narwi służbową motorówką wozili nas milicjanci i opowiadali, jak to z wody i lądu bronią porządku. Pisałyśmy o tym do codziennej, warsztatowej gazetki.

W nocy, tą samą motorówką po tej samej Narwi, obwozili nas bandyci. To znaczy dziś tak o nich myślę. Wtedy byli żałosnymi, choć dziarskimi chłopkami o podziarganych ramionach, które prężyli przed redaktorkami jak koguty grzebienie w młodym stadzie. Oni traktowali nas zbyt poważnie i dlatego nic nam się nie stało. My podchodziłyśmy do nich zupełnie niepoważne i pewnie to pozwoliło nam przeżyć. Milicja śpi pułkownik rządzi – to było ich hasło. Pułkownik lubił stawać w pędzącej motorówce i rozrzucać ręce na boki. To go rajcuje – mówili podwładni, drobne złodziejaszki na usługach szefa, który insygnia pułkownika miał wytatuowane w miejscu, gdzie żołnierz ma pagony.

– Pokazuje, że taki silny i taki wyluzowany. Rozpięty znaczy.

Rozpięty - to był największy komplement i imię własne zarazem.

Śmiałyśmy się, że ten przydomek pochodzi od jego koszuli, która zawsze była rozchełstana, żeby niby przypadkiem pokazać zarośnięty tors. Albo od Chrystusa, bo na tej łodzi wyglądał jak przygotowany do ukrzyżowania. Śmiałyśmy się głośno, w czarną noc, na środku rzeki, a on nic. A skoro on nic to i jego ludzie z szacunkiem. Pułkownik prężył się tylko i sprawdzał, przy jakiej prędkości tak ustoi, w tej łodzi.

Wtedy byłam pewna, że to zwykły bubek po wyroku. Dziś myślę, że po prostu miał tęsknoty, tylko nie znał słów, którymi się je wyraża. Porywał więc w letnie wieczory milicyjną łódkę i szukał towarzystwa, któremu to zaimponuje.

Innych motorówek, na tym odcinku Narwi, nie było. Innych mężczyzn z fantazją zresztą też nie. Mógł więc na nas, Pułkownik Rozpięty, liczyć za każdym razem.

Do Różana urywali się również starsi panowie z młodymi sekretarkami na konferencje, których nie było. To był szpan. Z jednej strony zadupie, z drugiej motel luksusowy jak żaden w promieniu 100 kilometrów. Pokoje na górze, dancing na dole. Bar z prawdziwą coca-colą i marlboro u portiera. Prawdziwa orkiestra na podeście i sala dla niepalących za szklaną ścianą. Zawsze pusta. Czasem starszym panom przeszkadzała jakaś zorganizowana grupa. Zajmowała dużo pokoi, hałasowała po nocach i była wścibska. Nasza grupa była niewygodna wyjątkowo. Do wszystkich wad, już wymienionych, trzeba dodać nocne stukanie na maszynach. To mieszało rytm sekretarkom, które nie mogły przez to udawać jęków miarowo. Boże, jak tam było akustycznie! A przy śniadaniu, zakładaliśmy się, który głos należy do której panny.

"kolejny odcinek ukaże się" ...

w ę d r o w i e c  ©  d z i e n n i k a r z e  w ę d r o w n i
---hamburg---poznań---warszawa---wrocław---