Dzienikarze wędrowni

Mrowisko ( fragment 2 )

jolanta krysowata, tekst

- Właściwie, dlaczego nie miałabyś wrócić do Radia?- zapytał Bogodar. Tego dnia miałam jechać, żeby się zwolnić, bo termin podjęcia decyzji nadszedł ostatecznie. Urlopów bezpłatnych nowy Zarząd nie dawał. Trzeba odejść albo wrócić. Trzeciego wyjścia nie było.

- Właściwie, czemu nie? –odpowiedziałam głośno. Stare złości minęły. Lepszych pomysłów nie miałam.

- Poza tym, mamy przecież pewne plany. Lepiej, żebyś miała zabezpieczenie socjalne.

Tak, plany. Od naszego wieczoru na werandzie mijał drugi rok. Czas dotrzymywania słowa trwał. Właściwie było nam wszystko jedno, czy pierwsze dziecko urodzimy, czy adoptujemy. Przecież nie chodzi o przedłużanie gatunku, o dublowanie własnych genów, które wcale nie są takie szlachetne. Chodzi o szanse. O prawidłowe warunki, w których odrodzić się może nowe życie. Nie ważne, kto je począł. Ważne, że jest. Może będzie lekarzem, a może kominiarzem?

Pierwsze spotkanie z Marią – Wróżką, po awanturze sprzed roku, było przypadkowe. A właściwie wcale go nie było. Winda u dentysty. Drzwi się otwierają. Ona i jej mąż Mietek. Zobaczyli, że jestem w środku. On chciał się przywitać, ale ona cofnęła się ze wstrętem i poszła na schody. Miała prawo. Mimo to zapałałam do niej żalo-nienawiścią jeszcze większą niż wtedy, gdy umierała Mrówka.

Jak doszło do drugiego spotkania, nie pamiętam. Ważne, że przebiegało normalnie. Stawiała mi karty, jak obcemu, za pieniądze. Miała nowy gabinet, nową sekretarkę i nowe spojrzenie na moje stare sprawy. Jak zwykle, to co mówiła zapisywałam w kalendarzu, pod bieżącą datą. A że swoich kalendarzy nie wyrzucałam nigdy, zawsze mogłam wrócić do tego, co mi przepowiedziała. Na przykład sprawa mieszkania i domu. Przez jakiś czas odkładaliśmy z Bodkiem nieodwracalne decyzje. Budowa się ślimaczyła, ale odpuścić trzech pokoi z kuchnią w mieście, nie mieliśmy odwagi. Podjęliśmy decyzję o dużym kredycie. Hipotecznym. Żeby skończyć budowę i zatrzymać mieszkanie. Oprocentowanie w tamtych czasach było tak obłędne, że koszt kredytu przerastał cenę mieszkania ze dwa razy. Mimo to złożyliśmy papiery do banku. Potem poszłam do Marii.

- W połowie miesiąca, w połowie tygodnia przyjdzie dobra wiadomość z banku. Okaże się za pół roku.

-Co się okaże?

- Nie wiem. Tak wychodzi w kartach– powiedziała, a ja skrzętnie zapisałam to w kalendarzu.

I przyszła środa, piętnastego. Polecony z banku. Odmowa kredytu.

- Ożesz kurwa, dobra wróżka! – wyraziłam się o Marii jednoznacznie. To wtedy podjęliśmy decyzję, że dość życia w rozkroku. Sprzedajemy mieszkanie, kończymy budowę i pobieramy się. Nie chcieliśmy żyć jak na pękniętej krze. Woda płynie, a kry się oddalają. Ile energii na utrzymanie się na powierzchni. Niepotrzebnej energii. Zmarnowanej.

Pół roku później na okładce Gazety Wyborczej zobaczyłam symulację komputerową. Na skwerze przed naszym byłym blokiem ma powstać najwyższy biurowiec we Wrocławiu. Całkowicie zaciemnia południową stronę bloku. Protesty mieszkańców na nic się nie zdadzą, bo spółdzielnia zaniedbała kwestię własności gruntu. Ani skwer, ani ziemia pod blokiem, nie należą do niej.

Już nikomu z tego budynku nie udało się sprzedać mieszkania. Choć oprócz nas, w tym samym czasie, budowały się jeszcze dwie rodziny.

Sprawdziłam w kalendarzu.

„W środku miesiąca, w środku tygodnia dobra wiadomość z Banku. Okaże się za pół roku.”

Zadzwoniłam do Bodka. Był w pracy.
- Widziałeś Wyborczą?
- Właśnie czytam. Dzwoń do Marii. Przeproś.
Przeprosiłam.
Sporo miałam takich przypadków. Tym razem również otworzyłam kalendarz. Synek. Będą kłopoty, ale wszystko będzie dobrze. Ale zaraz, zaraz. Widzę dużo dzieci.

- Oj, lepiej już nic nie mów, bo wykraczesz.

- Nie, nie. To są dzieci na zdjęciach. Czarno-białe fotografie. Grupy dzieci. Duże grupy. Dużo grup. Jakieś dziwne. Nie nasze. Jakaś wojna… To twój wielki temat.

- O nie, żadnej II Wojny Światowej, żadnych Żydów, komór gazowych. Wycieczkę do Oświęcimia odchorowałam. Po każdym filmie o holokauście, tydzień nie śpię. Nie, nie nadaję się. To nie może być mój temat.

- Nie miotaj się! Żaden Oświęcim, chociaż jakiś obóz. Żaden holokaust. Inna wojna. W dodatku po wojnie … No, co, jeszcze mam ci podać adresy i telefony? Zaprowadzi cię tam mężczyzna. Nie nasz. To znaczy z zagranicy, ale nie zza granicy. Poznasz go wkrótce. Przystojny. Chociaż… chyba już go znasz. W każdym razie jest blisko.

- Nic nie kojarzę.

- Nie szkodzi. To samo przyjdzie. Cmentarz. – Uśmiechnęła się sama do siebie. Jak można się uśmiechać na myśl o cmentarzu? Czy tę Marię już całkiem popieprzyło? - Boże, jakie to będzie piękne. Jaka jesteś szczęśliwa. To będzie trwało latami. Wielka praca. Radio, film, książka, podróże. A swojego dziecka się nie bój. Prawdziwy sukces przyjdzie, ale dopiero, gdy będziesz mamą. Przyjdzie przez dzieci.

- Tak, i będę siedziała w pieluchach, zamiast przy montażu. Tere-fere. Ty to byś tylko wszystkich zapładniała. Matka – Polka. Ja wiem, ja się zdecydowałam. Nie przeraża mnie to. Odpuszczę sobie pracę, czy tzw. karierę. Albo - albo. Przynajmniej przez jakiś czas.

- Głupia jesteś. Ale cóż. To ci nie może zaszkodzić, bo na szczęście nic tu nie zależy od ciebie. To znaczy nie wszystko. Zapisz w kalendarzu, zamiast się wymądrzać.

Zapisałam. Kończył się rok. Zmieniłam kalendarz.

Wiosną trafiliśmy do Ośrodka Adopcyjnego. Panie poprosiły nas o zdjęcie, na którym jesteśmy razem. Byliśmy zdumieni.

- Dobrze, ale po co?
Panie wybuchły śmiechem.
- Ludziom się nieraz wydaje, że będziemy szukać im dzieci fizycznie do nich podobnych. Jeszcze raz podkreślamy, że my szukamy odpowiednich rodziców dla naszych dzieci. Nigdy na odwrót. I uroda nie ma tu nic do rzeczy. A zdjęcie dołączamy do akt, żeby nam się pary nie myliły. Mamy ich tyle…

Odetchnęliśmy z ulgą. Nie uczestniczymy w niczym wyjątkowym. Tyle par, że im się mylą. W jednym tylko Ośrodku. Jak dobrze.

-Już nigdy nie chcemy scen z filmu fabularnego w prawdziwym życiu. Chcemy, żeby było zwyczajnie, normalnie, wręcz nudno.

- No, tego ostatniego nie możemy państwu obiecać. Z dzieckiem nigdy nie jest nudno. Zwłaszcza na początku. A ten początek trwa różnie. Czasami tyle, ile ma dziecko za sobą. To znaczy, jeśli jest dwulatkiem, to muszą minąć dwa lata w nowej rodzinie, żeby odetchnąć z ulgą. Czasami to trwa dwa razy dłużej. Czasami sprawy stają na swoim miejscu w kilka miesięcy. Czasami jest tak, jakby dziecko było w rodzinie od poczęcia i nie dzieje się nic… niezwykłego. Bywa różnie. Ale nudno raczej nigdy.

- A chcecie nas przygotować na najgorsze?- zapytaliśmy bez lęku, wręcz z uśmiechem.

- Uff, jakie mocne słowa- panie były najwyraźniej do nich przyzwyczajone.

Umówiliśmy się na następne spotkanie za dwa tygodnie. Ze zdjęciem.

- Jestem dziennikarzem, a tak naprawdę guzik wiem o życiu w moim kraju- dziwiłam się własnej naiwności – Przecież to zupełnie inaczej wygląda, niż się wszystkim dookoła wydaje! To jest normalny, cywilizowany proces. Bzdury z filmów fabularnych sprzed 30 lat pokutują ludziom w głowach. A to wszystko jest nie tak.

Fotograf nie bardzo mógł nas zrozumieć.

- Zdjęcie we dwoje, rozmiaru pocztówki. OK. Ale do czego?- Ups. Co mu powiedzieć?

- Wie pan, ktoś, kto nas nigdy nie widział, musi nas rozpoznać na lotnisku… - jak mi się łatwo kłamie.

Ucieszył się, zrozumiał, zrobił.

(…)

Ale po kolei.

Było to tak. Skończyliśmy tzw. szkolenie na rodziców i czekaliśmy na telefon z Ośrodka, że oto jest dziecko wolne prawnie, które moglibyśmy poznać. Minęły wakacje. I nic. Tymczasem uwikłałam się w potężną pracę, chociaż wcale nie podejrzewałam, co mnie czeka. Robiłam setki, tysiące kilometrów samochodem. Czasem służbowym, z kierowcą, czasem własnym, tankując z debetu. Temat tego wymagał. Najczęściej jeździłam do Płakowic. To dzielnica Lwówka Śląskiego, jakieś 100 km od Wrocławia. To było moje podstawowe źródło informacji o pewnej tajnej akcji sprzed lat.

Tego dnia byłam właśnie tam. Stałam na schodach wielkiego, przedwojennego budynku, kiedy przyszedł sms. „Odezwij się. Dzwoniła pani z Ośrodka”. Oddzwoniłam. Bogodar był podekscytowany.

- Jest dziecko. Chłopiec. Ma rodzeństwo. Jest decyzja, że można je rozdzielić. Dwoje starszych trzyma się razem, a najmłodszy Michał… no cóż. Właściwie nawet się nie znają. Jest też druga rodzina, zainteresowana tamtą dwójką.

- O Boże, dzwoń, umawiaj nas. Jak najszybciej.

Tego dnia nie szła mi robota. Badanie historii pobytu sierot koreańskich w tajnym ośrodku w Płakowicach. Historii sprzed 50-lat.

Wpadł na nią Patrick. Po pogrzebie swojej babci snuł się po cmentarzu Osobowickim we Wrocławiu. Zobaczył dziwny nagrobek. „Kim Ki Dok. Przeżyła lat 13. Zmarła 20 września 1955 roku”. Tyle po polsku. Potem azjatyckimi robaczkami, pewnie to samo. Następnym razem zabrał ze sobą siostrę, Caroline. Ciekawe skąd się tu wziął taki grobek? – zapytała. Na co on, trochę cynicznie, odpowiedział.

- Trzeba zadzwonić do Krechy. To ona jest dziennikarką.

Patrick i Caroline mieli cerę równie dziwną i piękną, jak imiona. To dzięki ojcu, który był z prawdziwej Afryki i mamie z Lwówka Śląskiego.

Pierwsze lata życia Patrick i Caroline spędzili właśnie tam, u babci. Płakowice to była wioska pod Lwówkiem, później przyłączona do miasteczka. Przed wojną w czasach niemieckich, był tu szpital psychiatryczny. Potężny kompleks czerwonych i pruskich budowli. Po wojnie były tam jakieś Domy Dziecka. Tyle z grubsza wiedział Patrick i więcej go nie interesowało. Przynajmniej do tej pory.

Babcia miała blisko 90 lat, gdy zabrali ją do siebie, do Wrocławia. Gdy zmarła, mama wystarała się o miejsce na cmentarzu Osobowickim, żeby mieć blisko. Na tym samym cmentarzu, kilka grobów dalej, Patrick trafił na mogiłkę Kim Ki Dok i zadzwonił do mnie. Pierwszy krok w dokumenty cmentarne i szpitalne i jest: przywieziona z kliniki we Wrocławiu, gdzie trafiła z Domu Dziecka w Płakowicach.

Nie. To nie może być przypadek.

- Grób nieopłacony od 26 lat, przeznaczony do likwidacji- wyczytała z ksiąg cmentarnych odpowiednia pani kierownik.- Za kilka dni go nie będzie.

Nie. To nie może być przypadek. Najpierw trzeba zapłacić za grób. Potem jechać do Płakowic.

Historia akcji specjalnej, najpierw tajnej, potem poufnej, układała nam się w logiczny, przepiękny i bardzo smutny ciąg. Była sobie bratobójcza wojna w Korei. Państwa socjalistyczne przyjęły dzieci wojny, żeby je podleczyć, wykształcić, podchować i oddać Kim Ir Senowi.

Płakowice. Skąd pochodzi ta nazwa?

Z dnia na dzień, ponad tysiąc dzieci, które przeżyły tu 6 lat, musiało ruszyć pociągami w przeciwnym kierunku. Próbuję sobie wyobrazić, co czuły i robi mi się zimno. Jak były rozdarte? Znowu mrowienie. Czy płakały? Co za pytanie!

Czuję, że dotykam rzeczy wielkich.
Płakowice. Skąd wzięła się ta nazwa?
Przez setki lat, ten teren, jak i cały Dolny Śląsk, był na przemian polski, potem niemiecki, potem znowu polski. Płakowice, na samym początku, były to osadą zawodowych, pogrzebowych płaczek. W czasach niemieckich nazwę uszanowano. Brzmiała jak „miejsce cierpienia, płaczu, lamentu, miejsce udręki”. Powstał tu potężny szpital psychiatryczny. W czasie wojny chorych mordowano koncepcyjnie. Świadczą o tym choćby zarośnięte mchem nagrobki na cmentarzu po drugiej stronie torów. Po kilka, kilkanaście grobów z tą samą datą zgonu.

W kolejnych czasach polskich wróciły Płakowice. W poszpitalnych budynkach powstały Domy Dziecka.

Tak. Dzieci koreańskie, opuszczając to miejsce w 1959 roku, na pewno płakały.

A Polacy? Setki młodych osób, które obsługiwały Ośrodek? Dziś emeryci, renciści. Garstka wciąż mieszka w okolicach Lwówka. Większość się rozjechała. Mam jakieś panieńskie nazwiska, miejsca urodzenia, zdjęcia z pierwszych dowodów osobistych. Szukam.

Zmarłej Kim Ki Dok nie pamięta nikt, lub nie chce pamiętać. Szukam więc dalej. Niektóre teczki kadrowe zachowały się na strychu, w dyrekcji dzisiejszego Ośrodka dla Dzieci Niepełnosprawnych. Wchodziłam właśnie po schodach do tej dyrekcji, gdy przyszedł sms od Bodka.

Wieczorem chodziliśmy po domu, jak lwy po klatce.

- Akurat teraz, kiedy tyle czasu pochłania ci ten wielki temat, największy, jaki miałaś – Bodek starał się nie zapominać, że oprócz naszej wspólnej wielkiej sprawy, istnieją nasze wielkie - osobne.

Wyjątkowo niczego się nie bałam. Irracjonalna pewność, że wszystko będzie dobrze, przerastała i mnie, i nawet mój codzienny optymizm.

- Tamte sieroty pewnie już nie żyją albo są dorosłe, stare wręcz. Już najgorsze mają za sobą. A te, nie. Będzie dobrze.

- Najpierw dobra wiadomość: jest dziecko, które możemy państwu przedstawić-oświadczyły panie Iza i Dorota. Nie pamiętam dokładnie, która pierwsza, ale miałam wrażenie, że chórem. Wszystkie informacje tego dnia, trzeba nam było powtarzać dwa razy albo podwójnie.

Chłopiec, 14 miesięcy, ma rodzeństwo, też wolne prawnie. Ma też problemy zdrowotne. Pani Dorota wyjęła dokumenty. Zaczęła od daty urodzenia.

-Słucham? - Spojrzeliśmy na siebie i na nią. Proszę powtórzyć.
Powtórzyła datę. W tym momencie sprawy stały się jasne.
Bogodarowi zaświeciły się oczy.
-To tak jak ja - powiedział. Panie zaniemówiły. Rzuciły się do naszych dokumentów, sprawdzać. Obaj panowie mieli tę samą datę urodzenia. Różnica polegała na 37 latach.

- Nie pakować, zjemy na miejscu- zażartowałam.
- Kiedy możemy go zobaczyć? - naciskał Bodek.
- To zależy od Domu Dziecka. Proszę zadzwonić w przyszłym tygodniu.

To był najdłuższy tydzień w naszym życiu. Potem jeszcze jeden, bo Dom Dziecka miał swoje plany.

W końcu się spotkaliśmy. Chłodny sekretariat, skajowa kanapa, biurko, kilka krzeseł. Pediatra, pedagog, opiekun prawny i jeszcze tam ktoś, nasza pani z Ośrodka i my. Najpierw musieliśmy się nasłuchać. Częste zapalenia oskrzeli. Miewa wysypki. Słuch dobry, wzrok nie. Zez.

Rok w Domu Dziecka. Starsze rodzeństwo. Dziewczynka i chłopiec. Muszą trafić do jednej rodziny, bo są ze sobą związane. Michał może pójść sam. Rodzina zainteresowana rodzeństwem też dziś przyjdzie na spotkanie. Może wszystko się uda za jednym razem, a może nie uda się nic.

W końcu opiekunka wniosła Misia. Nie wyglądał dobrze. Jakiś taki rozlany, bezwolny blady i z rumieńcem jednocześnie. Oczy mu tańczyły. Były małe, lekko skośne, spuchnięte. Główka prawie łysa. Poza tym, wyglądał jak mały makler giełdowy. Biała koszula, czerwona mucha i takie same szelki.

Czas się otworzył.

- Nie spał od 4 nad ranem z nerwów, bo wieczorna zmiana powiedziała mu, że państwo przyjdziecie- oświadczyła opiekunka. Zupełnie jakby Michał nie miał kilkunastu miesięcy, lecz kilkanaście lat. Posadziła go na podłodze. Przykucnęliśmy. I Wtedy to się stało. Miś pogłaskał mnie po policzku. Potem Bodka. Ocenił. Gładkie i szorstkie. Sprawdził raz jeszcze obydwa policzki, westchnął głęboko i zasnął. On pierwszy wiedział, że rodzina jest w komplecie.

- Pamiętajcie, jeśli go nie akceptujecie, nie wolno udawać. Lepiej się przyznać. Nic na siłę. Bo wtedy jest nieszczęście. Dla dziecka i dla was.

O czym ona mówi?- zastanawiałam się na tylnym siedzeniu. Pani siedziała obok Bodka, z przodu. Podrzucaliśmy ją do Sądu. Miała tego dnia dużo innych, ważnych spraw.

- Miś jest uroczym dzieckiem. Może nie jest taki urodziwy, ale…- ciągnęła pani Dorota.

Biedny Bodek. Nie dość, że kręciło mu się w głowie, musiał prowadzić, to jeszcze usiłował być akuratny.

- No tak…, ale…- próbował nawiązać do jej słów.

- Co?!- Wrzasnęłam, aż zesztywnieli. – Sami jesteście brzydcy!

Tego dnia nie wiedzieliśmy, co z sobą zrobić. Poszliśmy na zakupy. Łóżeczko. Gdzie się kupuje łóżeczka? Dzwonimy do Młodej Bachy, siostry Przylepy.

- O jezzzuuuu! Widzieliście go? Nie kupujcie łóżeczka. Dam wam. Mam zapasowe u babci w Oleśnicy. Ciuchy też!- wrzeszczała. Faktycznie. Jej synek był tylko ciut starszy od Michała.

Poszliśmy więc do jakiegoś hipermarketu. Kupić cokolwiek. Nocnik z pozytywką, piłkę, żółwia w sześciu kolorach. Na środku działu z zabawkami stał kosz pluszaków. Zwierzęta, mniej więcej rozmiarów Misia. Wyciągnęłam na chybił-trafił małpę. Na szyi wisiała jej jakaś tekturka. Nie zwróciłam na nią uwagi. Dopiero w domu przyjrzałam jej się uważnie. Pokazałam napis Bogodarowi, bo nie byłam pewna, czy dobrze rozumiem. Był po angielsku. „Zabierz mnie do domu, bo jestem taki samotny”.

Wieczorem siedzieliśmy na kanapie kompletnie otumanieni. Nie pamiętaliśmy jak Miś wygląda. Przylepy, Basia, Miśka, Kasia, przyjaciółka z czasów gazetowych, Młoda Bacha, Ula z mojej pracy, Ania z pracy Bogodara… Wszyscy dzwonili i pytali. Jaki jest? Opis zależał od tego, które z nas podniosło słuchawkę. Zupełnie jakby chodziło o dwoje różnych dzieci.

Nazajutrz musieliśmy pójść do niego znowu.

-Aha! Ja dobrze zapamiętałam- mądrzyłam się.

- A właśnie, że mój opis się zgadza- przebijał Bodek.

Co jeszcze zauważyliśmy tego dnia? Że nie umiał chodzić. Nie mówił. Ale umiał się uśmiechać. Nie płakał.

Po wizycie oddaliśmy Misia opiekunce. Ta zaniosła go do sypialni i położyła do jednego z kilkunastu identycznych łóżeczek. Nie domknęła za sobą drzwi.

Michał rzucał się, walił głową w szczebelki, wił się, wstawał i padał, ale nie płakał. Przez szparę zobaczyliśmy pozostałe łóżeczka. Wszystkie były pełne nieszczęścia. Takie same dzieci jak nasz Miś, wiły się i rzucały. Żadnego wyciągania rączek, żadnego płaczu. Choć żadne jeszcze nie spało, w sypialni panowała kompletna cisza. Grobowa. Oboje byliśmy tym przerażeni. Chcieliśmy coś zrobić. Podejść, przytulić. Wtedy opiekunka nogą zatrzasnęła drzwi. Kolejne odwiedziny jutro.

- Zabrać go stąd, zabrać jak najszybciej- powtarzał Bogodar. – Cholera, dopiero do mnie dotarło, że tu wcale nie chodzi o mnie, tylko o niego!

Tymczasem na termin sprawy w sądzie czeka się kilka tygodni lub kilka miesięcy.

- Będziemy go odwiedzać codziennie, na zmianę - zarządził.- I zrób coś na „panią redaktor”. Choć raz załatw prywatną sprawę na skróty! Tym razem to nie grzech.

Skróty oznaczały 35 dni.

Tego samego dnia wróciliśmy do Ośrodka.

- Oczywiście. Nie pakować, zjemy na miejscu. A tamci?

- Tamci też – odetchnęły z ulgą.

- Czy możemy ich poznać?

- Oni zapytali o to samo.

Ola i Leszek. Pierwsze minuty były krępujące. Są z bardzo daleka. Oni też wyprowadzili się na wieś. Mają wolne zawody. Są od nas parę lat starsi. Ola jest doradcą podatkowym.

- Tego nam w rodzinie brakowało!- ożywił się Bodek. Lody pękły.

Mogli przyjeżdżać do dzieci raz w tygodniu. Zatrzymywali się w hotelu.

- Po co? Następnym razem zatrzymajcie się u nas!

To było tydzień później. Kolacja w naszej wiosce. Przeszliśmy na ty. Mówiliśmy o miłości i strachu. Mieliśmy za sobą lata życia w wolnych związkach. Lata poświęcone samym sobie. Jak będzie teraz? Jak damy radę? „Jak?”, nie „czy?”

Jawność adopcji była dla nas oczywista. Panie z Ośrodka były przekonujące. I tak kiedyś się dowiedzą. Raczej przypadkowo niż w zaplanowany sposób. Więc lepiej, żeby wiedziały od początku. Człowiek ma prawo do wiedzy o sobie. Bez względu na wiek.

Dziecko to człowiek.

Dziecko.

Co zrobić z tym rozdzieleniem? Teraz obiecujemy sobie, że będziemy w kontakcie, że dzieci będą o sobie wiedzieć. Ale jak będzie dalej?

Pamiętam, było pięć minut po północy. Sączyłam drugiego drinka. Goście zaczęli ziewać. Jutro trzeba być w formie. Po co im zaspani rodzice? Kogo będą męczyć, dręczyć, ściskać i wykorzystywać od rana do wieczora?

- A może je sobie wzajemnie ochrzcijmy? – rzuciłam, ot, tak, z głowy czyli z niczego.

- O Jezu, jakie to proste – jęknęła Ola.

- Ułatwi nam to sprawę pod każdym względem! – wtórował Leszek.

- Jak nam się nie zachce częściej, to będziemy się spotykać, co najmniej od komunii do bierzmowania. I tak w kółko. Zrobimy zdjęcia z chrztu. Powiesimy w domu. Brat czy siostra, którzy mają innych rodziców… to będzie oczywiste.

- Normalka! Adopcja to normalka!- Przekrzykiwaliśmy się, odkrywaliśmy najwygodniejszą dla siebie prawdę.

- Ale też bez przesady. Mamy stworzyć dwie rodziny, a nie być czwórką dorosłych ludzi na usługach trójki dzieci – zastrzegł Bogodar trzeźwo, choć całkiem trzeźwy nie był.

To trzeba było uczcić. Ostatnia kolejka przed myciem zębów. Stanęliśmy jak na weselu przy głównym toaście za państwa młodych, choć czuliśmy się jak teściowie. I ryknęliśmy chórem „sto lat”, z tej wielkiej radości, że wszyscy mamy rację.

Nie lubiliśmy spotkań z dziećmi na ich, to znaczy domodzieckowym, terenie. Chociaż parę rzeczy się tam udało.

Nauczyliśmy Misia chodzić w trzy pierwsze dni. Wystarczyło wyciągnąć ręce. Czwartego dnia zrobił siedem kroków, wyrżnął brodą w dziwo – kredens i rozciął sobie wargę. Trzeba wiedzieć, że pokój odwiedzin, w którym można było być sam na sam z dzieckiem, wyglądał jak magazyn rzeczy niezgodnych z normą. Nie byliśmy jeszcze wtedy w Unii, więc mam na myśli normę jakąkolwiek: wczesnokapitalistyczną, komunistyczną. Niepotrzebne skreślić.

Krzesełka z żelaznymi nóżkami, ustawione jak do mycia podłóg, na ławkach równie żelaznych. Pamiętam takie ze szkoły podstawowej w Wińsku, początek lat siedemdziesiątych. Wczesny Gierek.

Segmenty wyrzucone z biur i sekretariatów. Ławki, jak na WF. Żadnego, nawet bardzo starego i zniszczonego, dywanika na podłodze. Zamiast niego kafle. Sponsor kupił i położył po powodzi. I jeszcze był przekonany, że robi dobrze biednym sierotkom, którym zalało domek. Ani to pierwszy, ani ostatni oszukany, dobry człowiek. Dzięki takim dobrym- nieświadomym, Dom Dziecka miał się coraz lepiej, a dzieciom wiodło się jak zwykle.

Ściągaliśmy z ławek i stolików niemodne obrusiki i układaliśmy je na podłodze. Bo jak inaczej pobawić się z dzieckiem, które nie chodzi (lub prawie chodzi), ma kilkanaście miesięcy i nie zna nas bliżej? Co prawda, cała jego potrzeba posiadania mamy i taty mówi mu, że to my, więc nie ma sprawy. Ale sprawa jest, bo kafle są twarde, a chodzenia dopiero się uczymy.

Uczyliśmy się także innych rzeczy. Na przykład przytulania i opowiadania (to znaczy słuchania) historii.

Na przykład takiej.

- Każdy człowiek ma dwie mamy i dwóch tatusiów. Na zapas. Dlatego, gdy do Nieba dociera wiadomość, że na Ziemi ma się urodzić nowy człowiek, Anioły natychmiast wybierają drugich rodziców, spośród tych, którzy żyją na ziemi i kochają dzieci. I pierwsi i drudzy rodzice są prawdziwi.

Jeśli dziecko jest szczęśliwe z pierwszymi rodzicami, czyli z tymi, którzy je urodzili, drudzy rodzice mogą się nigdy nie dowiedzieć, że byli tymi drugimi. Jeśli jednak stanie się jakieś nieszczęście i dziecko będzie samotne i zrozpaczone, wtedy tych drugich rodziców zaczyna coś męczyć. Mają dziwne sny, martwią się czymś, nie wiedzą sami, czym, czasami chce im się płakać niby bez powodu, często na ulicy czy w parku oglądają się za różnymi dziećmi, jakby kogoś szukali, próbowali rozpoznać, ale nie wiedzą, kogo i po co. Aż w końcu wpadają na pomysł, że być może są drugimi rodzicami dla jakiegoś dziecka, które ich potrzebuje, woła, prosi w myślach, żeby przyszli i wzięli je do swojego domu. Wtedy zaczynają szukać.

Największe nieszczęścia dzieci wynika z pewnej nieuleczalnej choroby, na którą zapadają dorośli. Jest to choroba serca, polegająca na tym, że dorośli nie umieją kochać. To przez tę chorobę pierwsi rodzice, to znaczy ci, którzy dziecko urodzili, nie dbają o to dziecko, krzywdzą, czasami nawet biją i męczą, a czasami po prostu zostawiają same w kącie albo gdzieś porzucają i nic ich to dziecko nie obchodzi. Nie ma na świecie straszniejszego nieszczęścia-.

Michał porzucił zabawki na podłodze i wdrapał mi się na kolana. Do tej pory udawał, że nie słucha, że jest zajęty swoimi sprawami. Żółwiem w sześciu jaskrawych kolorach i piłką, którą na wizyty zabieraliśmy ze sobą.

- To nawet nie jest wina tych pierwszych rodziców, że bywają tacy niedobrzy dla swoich dzieci. Czasami wiedzą o swojej chorobie, dlatego natychmiast, jak tylko urodzą dziecko, zostawiają je w szpitalu i wracają do domu sami. Znacznie gorzej jest wtedy, kiedy tacy rodzice udają, że nie są chorzy. Tłumaczą się wtedy, że to wina tego dziecka, że to ono jest takie niedobre, że nie sposób z nim wytrzymać, dlatego traktują je tak, jak mu się, ich zdaniem, należy. Czyli bardzo źle.

Rodzice chorzy na tę okropną chorobę serca, ciągle gdzieś znikają, ciągle mają nowych kolegów i koleżanki. Ciągle ktoś nowy nocuje w drugim pokoju, ciągle w kuchni siedzą jacyś obcy ludzie, którzy wcale nie lubią dzieci.

Pierwsi rodzice, jeśli mają tę straszną chorobę serca, potrafią tylko żyć wśród ludzi, od których mogą coś dostać, bo sami nic nie umieją dać. A dziecku trzeba ciągle coś dawać, a najwięcej buzi, głaskania, jedzonka i dużo innych rzeczy. Tymczasem ludzie chorzy na tę chorobę, przede wszystkim nie umieją kochać dzieci.

Na tę chorobę serca nikt na ziemi, ani nawet w niebie, nie wynalazł lekarstwa. Ludzie wymyślili tylko sądy, w których się załatwia sprawy takich dzieci i takich rodziców, a Anioły wyznaczają drugą mamę i drugiego tatę. Innych lekarstw, jak na razie, nie ma.-

Michał poruszył się niespokojnie. Przekręcił główkę w moją stronę. Popatrzył mi w oczy poważnie, chłodno, trochę jakby z wyrzutem. Milczał. Ani się nie uśmiechał, ani krzywił. Był po prostu poważny i jakby lekko zniecierpliwiony. Westchnął i zbliżył buzię jeszcze bardziej do mojej twarzy. Patrzył coraz szerzej otwartymi oczkami. Pytał. Pewnie o to, dlaczego, skoro każdy ma drugą mamę i drugiego tatę, tyle dzieci mieszka w Domach Dziecka? Nabrałam powietrza. Miś oparł główkę o moje ramię gotowy do słuchania.

- Po pierwsze, dlatego, że tak strasznie trudno się znaleźć. Po drugie, ludzie zapominają, że są drugimi rodzicami. Myślą, że muszą urodzić sami swoje dzieci, albo, jeśli już urodzili, to myślą, że ta sprawa ich nie dotyczy. A to nieprawda. Każdy jest drugim rodzicem. Różnica polega tylko na tym, że jedni okazują się potrzebni, a inni nie. Ludziom wygodnie jest o tym nie pamiętać. Mówią sobie - przecież mamy tyle ważnych rzeczy do zrobienia, a przy dziecku nie damy rady. Albo kombinują tak: przecież mamy już dziecko, które urodziliśmy, więc nie powinniśmy być zapasowymi rodzicami dla jakiegoś innego dziecka. Myślą też czasem, że skoro nie mogą sami urodzić, to znaczy, że Anioły nie chcą, żeby mieli dziecko. Wyobrażasz sobie? Coś tak okropnego przypisują Aniołom. To wszystko straszne głuptasy.

Trzeba im to wybaczyć i dużo o nich myśleć. Wyobrażać ich sobie, rozmawiać z nimi, przekonywać. Przed zaśnięciem, po ciemku powiedzieć szeptem do poduszki, tak jakby im do ucha: tu jestem, czekam na was, znajdźcie mnie, bo strasznie mi bez was smutno. Wtedy oni zaczynają mieć ten niepokój, dziwne sny, różne smutki niby bez powodu i rozglądanie się po parku za jakimś dzieckiem, które kogoś im jakby przypomina. Och! Wtedy sprawy są na dobrej drodze.-

Misio milczał. Oddychał miarowo. Był ciepły i pachniał dzieckiem. Coś między słodkim a kwaśnym. Suchym a mokrym. Podniosłam go na chwilę z moich kolan i odchyliłam główkę. Spał.

To dobrze. We śnie na pewno więcej zrozumiał, lepiej zapamiętał. Będę się musiała na przyszłość pilnować, żeby nic nie przekręcić, nie zmienić w tej historii. Gdyby mnie na tym przyłapał, mógłby mi nie uwierzyć. A przecież to sama prawda. Własnego dziecka bym przecież nie okłamywała.

Dni, mijajcie.

W ostatnich tygodniach bezdzietności udało mi się pojechać na dziennikarski radiowy zlot w Kazimierzu. Mówiąc ściślej, Bodek i Dobrośka weszli w spisek i mnie wysłali.

- Kurwa, jedziesz i już! – nie wytrzymała Dobrosia, na co dzień nadzwyczaj elegancka osoba, klnąca w sytuacjach szczególnie znaczących. – A kiedy ty się wyrwiesz z domu, jak dziecko już będzie wasze? Potraktuj to jak długi wieczór panieński. OK.?

OK. Pojechałam.

Przez trzy dni z rzędu Bodek odwiedzał Misia, a ja ani razu. Wróciłam z kacem moralnym, choć nie tylko. I jeszcze zrobiłam mu scenę zazdrości. O Misia.

Ucieszył się. Z emocjami w porządku. A, że impulsywność? No cóż, burza hormonów, jak to przed porodem.

­Uzyskaliśmy zgodę na zabieranie dzieci poza Dom, zamiast odwiedzin w tym niedobrym miejscu. Nie chodziło tylko o kafle.

To, jak cierpiały inne, nie odwiedzane dzieci, bolało najbardziej. Czterolatki potrafiły się kłaść na podłogę i kwilić jak niemowlaki.

Czasami musiałam przekraczać przez ich ciałka, żeby dojść do drzwi. Znowu czułam się jak gestapo. Pani opiekunka wołała do nich.

- A co to za pokazywanki? Przecież wy umiecie chodzić! Przecież wy umiecie mówić!-

Wstawały zrezygnowane. Znowu się nie udało. Znowu nikt mnie nie dotknie. Dziś też nikt mnie nie weźmie na ręce.

Nigdy, w czasie tych 35 dni, nie zrobiliśmy Michałowi zdjęcia. Ani razu nie zabraliśmy go do naszej wioski. Dom Dziecka miał zniknąć jak czarny sen z naszego wspólnego życia. Nie będziemy go utrwalać. A do naszej wioski jak Miś trafi, to na zawsze. Bo kiedy to wszystko się skończy i znajdzie się w naszym wspólnym domu, nie może pomyśleć: o, już tu kiedyś byłem i potem wróciłem do pań opiekunek. To znaczy, że znowu stąd pójdę.

Za dużo takich chwilowych miejsc miał w swoim krótkim życiu. Tym razem nie może tak pomyśleć. Musi mieć pewność. Taką samą, jak my mamy.

Zamiast zabierać go do siebie, zabieraliśmy go więc do naszych ludzi. Kasia i Eryk tak bardzo chcieli go zobaczyć, że gotowi byli czatować pod Domem Dziecka.

- Luz, kochani. A na kawę to my możemy z gościem wpaść?- zadzwoniłam do nich któregoś dnia.

- Jezzzzuuuuu!

Było miło. Oberwał firankę, zwalił płyty kompaktowe na podłogę. Kasia była zachwycona. Eryk zbierał.

Dobrosia. No, tej to się należało. Za dyskrecję, za spisek w kumulowaniu urlopu z dwóch lat, za programy literackie, które miałam prowadzić w różne święta i niedziele, żeby wyglądało, że pracuję, wtedy, gdy będę musiała siedzieć z dzieckiem i tylko czasami wpadnę do Radia. Urlop macierzyński można dostać tylko na noworodka. Dlaczego? Bo kobieta po porodzie źle się czuje. Adopcyjna nie ma szwów ani rozstępów, więc czuje się świetnie.

Dobrosia ma ładny dom na przedmieściu. Ładne rzeczy, bibeloty, gustowne drobiazgi, o które się bałam.

- A tam, olej to!- zapewniła mnie na wejście. Synek jest słodki. O, jak ładnie męczy kotka! O, a ten dzbanek? Hmmm. Nigdy nie lubiłam tego dzbanka.

Nie, ja chyba śnię! Czy tych ludzi coś porąbało czy ja ich po prostu wcale nie znałam? Na co dzień tacy estetyczni, a tu, zaczynają mi rozpuszczać dzieciaka, którego jeszcze nie zaczęłam wychowywać!

Najważniejsza była Ula. W spisku od początku. Dawała nam referencje, że się nadajemy na rodziców. Brzmi śmiesznie, ale wśród dokumentów, które trzeba złożyć przed sądem, jest coś takiego właśnie.

Ula miała kiedyś syna, też Michała. Umarł na serce, choć był zdrowy. Wirus. Potem złe rozpoznanie się dołożyło. Miał 18 lat. Boże.

Kiedy jej powiedziałam, że będę miała syna, Michała, zachłysnęła się. Wiedziałam czym.

Bardzo chciałam ciocię Ulę z panem Misiem poznać, jak najszybciej, ale się nie składało. W końcu, na jedną z wycieczek „Dom Dziecka - Reszta Świata” droga wiodła przez ulicę Uli. Nie byliśmy umówieni. Spod bramy zadzwoniłam z komórki.

- Jesteś w domu?

- Tak, ale mam gości.

- To wyjdź na chwilę.

Wybiegła. W garści miała mlecze i jeszcze jakiś chwast.

- O Boże, to on, a ja nie mam żadnego prezentu- i wręczyła mu chwaściory. Przyjął i poszedł do niej na ręce, jakby się znali od zawsze. Ula śmiała się, ściskała, telepała nim i płakała.

- Boże, jaki on śliczny!

Oj, Ula, Ula. Wszystko można było wtedy o nim powiedzieć, ale nie to. Ugryzłam się jednak w język. Przypomniałam sobie, jak zaledwie kilka dni wcześnie opieprzyłam Bodka i panią z Ośrodka.

- Sami jesteście brzydcy!

Potem był ważny weekend. Przyjechali Ola z Leszkiem. Umówiliśmy się w ZOO, z dziećmi. Mieliśmy się tam spotkać, niby przypadkiem.

To się stało przy akwarium. Starsze rodzeństwo widziało Misia jako niemowlę. Potem nigdy się nie spotykali. Przez rok. Mieszkali przecież na różnych piętrach, w różnych grupach. Schody jak zasieki. Granica, której nie przekroczysz bez paszportu i wizy. Powinni być sobie obcy. Powinni. Czekaliśmy, co będzie.

Średnie wyrwało się, pokazując palcem na nasz spacerowy wózek.

- Ja go znam. To jest mój brat. On się nazywa Michał.

Zamarliśmy.

- My z siostrą będziemy mieli nowy dom, daleko stąd. To jest nasza mama Ola i tata Leszek.- Czterolatek dokonywał prezentacji. Nie miał przecież pojęcia, że się znamy.- Ale jego nie można tu zostawić- znowu wskazał na wózek.- Jemu w tym Domu Dziecka będzie źle. Jego trzeba stąd zabrać.- Mówił podniesionym głosem, rozglądał się nerwowo i miał w oczach żądanie. I wtedy te jego oczy spoczęły na mnie. Cholera, toś se kolego wybrał. Znowu ja!

Przykucnęłam.

- Załatwione. Michał pójdzie do nas, tego samego dnia, co wy do mamy Oli i taty Leszka. Obiecuję. Przysięgam. Wiem, że mu tam, w tym Domu, będzie źle. Też uważam, że nie wolno go tam zostawić. My mamy ładny dom i on tam będzie miał swój pokój.

- A rower i podwórko, żeby miał gdzie jeździć?- młody nie odpuszczał wzroku.

- Też!- i uderzyłam się w pierś, aż zadudniło. Ola poszła w krzaki. Gdy wróciła po chwili, oddychała głęboko miała lekki katar. Oczu nie widziałam, bo założyła słoneczne okulary. Ciemne, jak chmury, które tego dnia wisiały na niebie. Nasi mężczyźni stali wyprostowani. W bezruchu. Udawali, że ich nie ma.

Brat mojego syna rozluźnił się. Do końca dnia nie wykazywał najmniejszego zainteresowania Misiem. Wręcz przeciwnie. Ignorowali go oboje, on i siostra, ostentacyjnie. Sprawa załatwiona, można się zająć sobą. Obsiedli więc mamę i tatę.

Potem w Domu Dziecka zaczął się jakiś dziwny eksperyment. Dopiero teraz, kiedy dzieci zostały zakwalifikowane do rozdzielenia, kiedy każde z nich znało już nową mamę i tatę, kiedy te mamy i ci tatusiowie już na ich punkcie oszaleli, kiedy odliczali dni do rozprawy sądowej, między starszymi i najmłodszym zaczęto organizować spotkania.

Po co? W jakim celu? Do czego to miało doprowadzić? Po co robić dzieciom wodę z mózgu, a nam gulasz z serc? Wściekliśmy się.

- O nie, czas na akcję pod kryptonimem Miś- postanowił Bogodar.

Mamy pozwolenie na zabieranie Misia poza teren Domu Dziecka? Mamy. Jest zastrzeżenie, od której do której? Nie! W takim razie na zmianę, zabieramy go codziennie po śniadaniu i oddajemy na kolację.

Ania i Janek. To u nich odbyło się najwięcej naszych schadzek. Mieszkali niedaleko Domu. Mieli troje wyrośniętych dzieci. Najstarszy syn już studiował. Dzięki zjawisku rewaloryzacji książeczek mieszkaniowych (sprzecznemu z wszelką ekonomią, ale zgodnym z socjalistyczną sprawiedliwością, która jakoś się w młodym polskim kapitalizmie zapałętała) kupił na wsi dom do remontu. Z ładną działką. Nie mając ani grosza! Nawet mu trochę zostało. Na tej działce rosły jaśminy. Od wiosny do jesieni cała rodzina koczowała w tym ogrodzie i nażywała się przyrodą. Janek z Anią nażyli się tak intensywnie, że urodziła im się córeczka. Młodsza od najstarszego brata o jakieś dwadzieścia lat. Kiedy dali jej na imię Jaśmina, wszystko stało się jasne.

Jaśmina była rówieśniczką Misia. W mieszkaniu Ani i Jasia, na wielkim adaptowanym strychu przedwojennej kamienicy, było bezpiecznie i miło. Przyjaźnie. To w tym mieszkaniu Michał po raz pierwszy zobaczył psa z bliska. Kretes był wielki, stary, ospały i piękny. Jaśmina i Miś siadali na nim, ciągali za uszy, a on podnosił łeb, ziewał, machał ogonem i znów zasypiał.

Pożyczaliśmy spacerówkę Jaśminy. Niedaleko był targ i skwer. Michał zasypiał w wózku. Bałam się go obudzić, a tu zaczął padać deszcz. Taki niby wiosenny, cieplutki, choć przecież była jesień, ale zawsze. Dziecko to dziecko. Zwłaszcza, że Michał ciągle kaszlał, wciąż dostawał od pań opiekunek jakieś proszki i syropki.

Wróciłam do kamienicy. Przede mną pięć pięter bez windy. Jeśli go wezmę na ręce, to się zbudzi. Jeśli będę tu stała, to go przewieje. Korytarz był zimny, trochę śmierdział i ciągle ktoś trzaskał drzwiami. Z drugiej strony było wyjście na podwórko, nad nim daszek i galeria, prowadząca do mieszkań w parterze. Tam się zadekowałam. Było spokojnie, cicho, bezwietrznie i pod dachem. Patrzyłam na wózek i śpiące w nim ciałko. Moje – nie moje. Niczyje. Zależne od dorosłych: dobrych i złych. Od terminów, od sądów, od Domu Dziecka, ode mnie. Od nas. Bezbronne. Nie mające nic do powiedzenia w swojej najważniejszej życiowej sprawie. Blade. Łyse. W wysypkach. Z wiecznym gilem pod nosem. Z kaszlem, który podrzucał je lekko, co chwilę do góry. Ciałko mojego syna. Byłam z nim sam na sam. Mogłam tylko patrzeć i myśleć. Spało. Czy w takich małych ciałkach mieszczą się sny? Jeżeli tak, to jakie? Jak wyglądają te obrazy? Jak postaci z bajek czy ze świata realnego? Czy przychodzą anioły czy straszą diabły? Co obiecują, co dają, co zabierają?

- Kocham cię Misiu – powiedziałam.

- Co pani tu robi? – Usłyszałam za plecami. Jakiś, przyzwoicie wyglądający, mężczyzna przyglądał mi się z niepokojem. Dotarło do mnie, że wyglądałam dziwnie. Może jak porywaczka dzieci albo obłąkana desperatka, gotowa zrobić maleństwu krzywdę.

- Nic. Deszcz nas złapał. Byliśmy na spacerze.

- Znam ten wózek, ale dziecka nie – sąsiad Ani i Janka, z parteru ich kamienicy, był mimo wszystko podejrzliwy.

- Tak, to Jaśminy.

- Pomogę pani zanieść go na górę – oznajmił bardziej, niż zaproponował. Chyba mnie sprawdzał. To miło- pomyślałam,- że martwi się o bezpieczeństwo dziecka, którego wcale nie zna. Fakt, że po drodze Misio się obudził, narobił rabanu na całą kamienicę i do końca dnia nie odzyskał humoru, wcale mi nie przeszkadzał. Pod drzwiami Ani i Jasia podziękowałam temu mężczyźnie. Podziękowałam szczerze. Dzięki niemu wiedziałam, byłam pewna, że co by się nie działo, Bodek i ja damy radę. Nie będziemy sami.

Janek był zaskoczony.

- Jak ci się tu udało wdrapać z wózkiem i z dzieckiem?

- Pomógł mi wasz sąsiad z parteru.- Opisałam człowieka. Nie kojarzyli go. Nawet z widzenia.

Na sądowym korytarzu wyglądaliśmy, co najmniej, dziwnie. Na ławkach siedzieli świadkowie i bohaterowie jakichś smutnych spraw o pobicie i maltretowanie, od czasu od czasu policja przeprowadzała delikwenta w kajdankach, jakaś kobieta krzyczała, co mu zrobi jak go puszczą. I w tym wszystkim my. Dwie pary małżeńskie z kwiatami. Zupełnie jak w USC. Sprawy trwały po 15 minut. Wchodziliśmy na salę jako bezdzietni, a wychodziliśmy rodzicami. Najpierw my, potem Ola i Leszek - nowi rodzice rodzeństwa Michała.

Parkingowy na widok czterech dorosłych, zapłakanych osób, które właśnie wyszły z sądu, chciał okazać współczucie.

-Jaki wyrok?- zapytał.

- Dożywocie! - odpowiedzieliśmy chórem.

kolejny odcinek ukaże się 15.09.2007

 

w ę d r o w i e c  ©  d z i e n n i k a r z e  w ę d r o w n i
---hamburg---poznań---warszawa---wrocław---