Dzienikarze wędrowni

Listy z Hawany (odc. 3)

Klementyna Suchanow, tekst i zdjęcia

6 maja

Ostatnio nie udaje mi się wejść do maili. Nie otwiera się yahoo, ani onet, ani argentyński adres. Pozostaję więc bez kontaktu ze światem, na szczęście działają smsy. Nie wiem jakim cudem udało mi się za pierwszym razem wejść na yahoo i wysłać maila. To chyba była łaska pierwszomajowa.

Pojechałam wczoraj na wycieczkę do doliny Viñales, południowy-zachód od Hawany, 2 godziny drogi. Pięknie i wreszcie inne zapachy, trawa i prości ludzie. Bo niestety, tutaj podobnie jak w Buenos śmierdzi spalinami i ludzie, jak to w stolicach, bardziej interesowni. Codziennie rano budzi mnie wdzierający się do pokoju smród. Wycieczka była zorganizowana z Cubatur, chyba pierwszy raz w życiu byłam na czymś takim, ale przeżyłam i nawet jestem zadowolona, bo było to sprawne, a bez nich nie dojechałabym tak szybko do Viñales. Wciąż jestem zablokowana sprawą Piñery. Rodzina w ogóle nie odbiera moich telefonów, niezbyt też wygodnie czuję się dzwoniąc z domu, bo gospodyni jest ciekawska i nie można swobodnie rozmawiać. W końcu Antón Arrufat, przyjaciel Virgilia Piñery, którego też jeszcze nie widziałam, bo wszyscy się jakoś tutaj kryją, opisał mi przez telefon dom Juana Piñery i łaziłam w piątek wzdłuż i wszerz Avenidy C na Vedado w poszukiwaniu domu. Nie znalazłam. Zadzwoniłam po więcej instrukcji, tym razem udało się. Nie znałam numeru mieszkania, a budynek był zamknięty i nie było dzwonków, wszędzie ciemno w oknach, na szczęście na jednym balkonie stał jakiś chłopak. Pytam go czy nie wie, gdzie tu mieszka Piñera, on mówi, że nie jest stąd. Więc nalegam, żeby poszedł kogoś zapytać. Trwa to chwilę, widzę, że ktoś z drugiego okna, gdzie ciemno, przygląda mi się z ukrycia, potem ta sama osoba, jak się okazuje matka owego Piñery, czyli szwagierka Virgilia, wychodzi na balkon i prowadzimy dziwny dialog. Ona do mnie z balkonu, ja do niej z ulicy, ona udając, że nie dosłyszy, ja nie popuszczając i głośno nalegając, że chcę zobaczyć archiwum, że to bardzo ważne, że taka misja i że itd., itp. Taka gra. W końcu mówi, żebym zadzwoniła następnego dnia. OK. Na pewno zadzwonię. Zaraz po powrocie z wycieczki popędziłam do telefonu i wreszcie ktoś go odebrał. Mówi, że syn bardzo zajęty, bo nagrywa płytę, ale że obiecał, że do mnie zadzwoni. I mam czekać, więc dam im czas, poczekam ze dwa dni. Ale to chyba jeszcze nie koniec rozgrywki. Nie wiem w związku z tym czy uda mi się w ogóle ruszyć z Hawany. Nie wiem ile jeszcze czasu może to zabrać. Wiem, że jest tam ze 14 skrzyń czy pudeł papierów. W ogóle trudno się tu z ludźmi rozmawia, w Argentynie wszyscy chcą się zaraz spotkać, tu jakaś rezerwa, podejrzliwość, niepewność, nie odbierają telefonów z numerów, których nie znają. Bardzo mi to utrudnia sprawę i zabiera mnóstwo czasu. Właściwie teraz nic mi pozostaje do roboty w Hawanie, w bibliotekach i tak nic nie znajdę, miasto jako tako poznałam, program kulturalny nie jest aż taki bogaty, w kinie od tygodnia wciąż te same filmy. Mogłabym gdzieś pojechać, ale czuję, że to może być błąd, że trzeba tu siedzieć i pilnować interesów, kuć na gorąco. Niewygodna sytuacja, señora Ana też mi się podejrzliwie przygląda.

Chciałam pojechać do kościoła Santa Rita w Playa, gdzie zbierają się Damas en Blanco, o czym mówiła mi Miriam, żona Espinosy Chepe, ale byłam tak śpiąca, że nie wstałam. Wieczorem idę do Teatro Nacional na Placu Rewolucji na jakiś spektakl muzyczny, a do Krisnii (bo tak się okazuje, że się pisze jej imię), przyjeżdża ów Arabo-Francuz.

6 maja, wieczorem

Jestem w jakimś osaczeniu, choć udało mi się wejść dziś do maili w pięknym hotelu Nacional. Ale też pięknie za tę przyjemność zapłaciłam. W przelocie zobaczyłam, że wygrał Sarkozy, nie wiem nic więcej co się dzieje na świecie. Akurat za wiadomościami z Polski nie tęsknię, ale zdaję sobie sprawę, że zaczynam być odcięta od świata, dzielę w ten sposób los Kubańczyków. Choć ci w większości mają na dachach zamontowane anteny do odbioru programów z Miami. Już ich za to nawet za bardzo nie ścigają. Zmęczyli się.

Pod kinem Yara były stoiska z książkami, udało mi się znaleźć „Teatro completo” Piñery. 20 dolców. Cena prawdziwie kubańska. Zdzierają strasznie, nie jest to tani kraj do podróżowania, poza tym w ogóle panuje schizofrenia cenowa, bo istnieją dwie waluty, jedna nacional, a druga peso w przeliczniku z dolara, czyli jakby ichniejszy ekwiwalent dolara. Płace dostają w nacional, ale wiele produktów spoza systemu kartkowego jest do kupienia w tym peso dolarowym, oczywiście nie trzeba chyba dodawać, że to dolarowe, zwane CUC warte jest dużo więcej niż peso nacional. Czyli operują dwiema walutami na raz. To co daje państwo, sklepy na kartki, lekarstwa w aptece, rachityczna komunikacja są w nacional, a cała reszta produktów w CUC. Ale obywatel i tak jest w dużej mierze utrzymywany albo przez rodaków z imperialistycznych krajów, którzy byli tak przedsiębiorczy, że zdążyli uciec z wyspy, albo przez turystów. Państwo ma tak centralistyczne zapędy, że nie dość, że poprzenosiło różne święta na inne dni, to np. na Dzień Dziecka, ale też „odciążyło” rodziców, tworząc odpowiednie służby państwowe do wysyłania państwowych prezentów. Dzwoniło się pod dany numer telefonu i mówiło, że chce się dla dziecka prezent A, B albo C. Miało być nowocześnie, tyle tylko, że dodzwonić się nie można było, bo w ten jeden dzień dzwonił przecież cały naród. Taka dygresja, ale chciałam o czym innym. A mianowicie o książkach.

Nie zapomnę jak pierwszego dnia na dworcu autobusowym zobaczyłam księgarnię. Widok był zaiste odlotowy. Nędzne pomieszczenie, to rzecz pierwsza, ale na półkach gdzieniegdzie biedne książczyny, żeby jakoś zapełnić przestrzeń, rozkładano po kilka sztuk tej samej. Nawet te nowe, wyglądają na stare, bo panuje deficyt papieru i drukuje się na najgorszym, a po drugie wszystkie mają strasznie brudne okładki, tak jakby obowiązkowo były napiętnowane ubłoconym butem rewolucji. Tematyki książek łatwo się domyślić, ale widok przypadkowych przechodniów, osób udających się w podróż i poszukujących być może lektury na drogę, a mających do wyboru historię rewolucji, myśli Fidela albo Che, niezastąpionego poety i wojownika, bohatera narodowego José Martiego czy historię generała walk wyzwoleńczych Máximo Gómeza, jest naprawdę zastraszający. Ale nie ma innego wyboru, można jeszcze dostać Gilgamesza (sic!) i pisma socjologiczno-polityczne. Pań obsługujących w tym lokalu było ze cztery, jedna przy kasie, druga podawała książki, dwie pozostałe nie wiem do czego służyły. Może pilnowały tych dwóch pierwszych.

Teatr odwołany, jeden z aktorów miał wypadek i w ten sposób nie zobaczyłam dobrze zapowiadającego się przedstawienia pt. „Sputnik”.

Jutro będę męczyć bibliotekę, żeby się zmiłowała i pozwoliła mi już sfilmować pożądane pisemka. Potrzebuję sukcesu na którymś z frontów, bo przygnębiająco to wygląda. Gdyby nie obchody 1 maja, to zupełnie byłoby do kitu.

8 maja, wtorek

No więc w końcu odniosłam jakieś sukcesy. W Bibliotece Narodowej, po długim czekaniu i cierpliwym, cichym podchodzeniu personelu udało mi się zobaczyć teatralne pisemko „Prometeo”, w którym wydrukowano recenzję de Obiety z „Ferdydurke”. Ale brakowało numerów z 1947 roku i już chyba można zapomnieć o sprawie, bo pisma nie znajdę nigdzie indziej. Ale za to, w 1948, pojawił się tekst Gombrowicza dotyczący „Ślubu”, ponoć specjalnie napisany dla „Prometeo”, a w innym numerze w kronice wydarzeń teatralnych pojawiła się notka zapowiadająca ukazanie się „Ślubu” oraz informacje o jego planowanym wystawieniu w Warszawie oraz w La Plata w reżyserii samego autora!!! A to cymes!

Uznałam, że nie pozostaje mi też nic innego, jak nawiedzić niespodziewanie dom Arrufata, bo jakoś nie przejawiał chęci do spotkania, a rzuconej mimochodem propozycji pokazania mi domu Piñery w Guanabo wiem, że nie powinnam traktować poważnie (liznęłam wszak tutejszych zwyczajów). Rozmowy telefoniczne z nim były ciekawe, dużo rzeczy, o których moglibyśmy porozmawiać, wymienić informacje, nawiązać współpracę, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach. Ale do tego trzeba się zobaczyć i swobodnie pogadać, w końcu był przyjacielem Piñery. Adres znalazłam w książce telefonicznej i ruszyłam. Ulica Trocadero, niedaleko Prado, niegdyś pięknej, centralnej Avenidy. Domy na Trocadero mogą służyć za pokazowy przykład zniszczeń miasta. W jednej z ruin mieszka Arrufat. Zadzwoniłam. Pokazała się najpierw jakaś babcia na balkonie. Nie schodząc na dół otworzyła drzwi za pomocą zdalnie sterowanego sznurka, przywiązanego u niej na piętrze do balustrady i połączonego z zamkiem drzwi wejściowych. Taki system kubańskich domofonów. Grunt, że działa. Weszłam na drugie piętro, gdzie miał mieszkać Arrufat, piękne kafle na ścianach klatki, schody wąskie i strome. Pukam, ale nikt nie otwiera i w momencie, gdy akurat zdążyłam wypisać mu kartkę z informacją, że byłam, usłyszałam za drzwiami głosy. Pukam więc jeszcze raz i pojawia się najpierw jeden koleś w ręczniku i woła drugiego, znaczy Arrufata, też przewiązanego ręcznikiem w pasie. Twarz zdradza homoseksualne upodobania. Tłumaczę się jak głupia z mej nagłej wizyty, szczęśliwy chyba nie jest, ale wiem już, że inaczej niczego na Kubie nie załatwię. Mieszkanie duże, przestrzenne, wysokie, wcale źle nie wygląda, choć u babci z pierwszego piętra widziałam puste pomieszczenia z odpadającą farbą. Ma komputer i internet, nie wiecie co to za luksus tutaj... Na pewno trzeba mieć jakieś specjalne pozwolenie. Czyli mieszka sobie dobrze. Arrufata uważa się tutaj za człowieka na topie, wszyscy mówią, ach, señor Arrufat... tonem uniżonym. Z pewnością dokonuję jakiegoś pogwałcenia zasad. Rozmawiamy o tym i owym, wymieniając się informacjami, ale na przykład nie przychodzi mu do głowy poczęstować gościa wodą. Piszę to na marginesie, bo wydaje mi się to typowe dla kubańskiego „nowego człowieka”, intelektualisty, którego miała stworzyć rewolucja. Są jacyś wydziwaczeni, zepsuci. Woda wcale mi nie była potrzebna, ale to są takie gesty, wrodzone dla ludzi tropików. Pozwalam mu nawet na jakieś kpiny na mój temat i aluzje, niech ma też jakąś przyjemność. Narzeka, że go zmuszam do roboty, ociężale i niechętnie wyciąga jakieś książki. Wspomina, że Piñera przetłumaczył „Iwonę”, potem okazuje się, że to jednak „Operetka” i pokazuje mi tekst. Super, kopiuję wszystko aparatem, nie wiem co bym tutaj bez niego zrobiła, ksero nigdzie nie widziałam, tym bardziej tajemnicza staje się więc sprawa z kopiami listów Gombrowicza do Piñery, które przywiózł Samsel w latach 80-tych. Jak on zrobił te kopie? Dowiaduję się przy okazji, że cała epistolografia Piñery znajduje się prawdopodobnie w Wenezueli, wywieziona przez człowieka, którego nazwisko znam z publikacji na temat „Ciclónu”. Historia się komplikuje jeszcze bardziej. Arrufat otwarcie mówi, że człowiek ów po prostu ukradł całe archiwa, ogołocił dom Lezamy. Zdaje się, że tutaj taka moda. Z rozrzewnieniem wspominam Argentynę, jakże inaczej to wszystko wyglądało. Jasne, że jakieś tajemnicze sprawy też się pojawiały, ale ludzie byli otwarci, zapraszali, rozmawiali, bardzo uczynni. Wychodzę od Arrufata z poczuciem, że już nie powinnam do niego dzwonić. Że i tak pozwoliłam sobie na dużo. Nie należy to do przyjemnych uczuć, tym bardziej, że do rozwikłania pozostaje jeszcze sprawa Juana Piñery, bowiem zgodnie z moimi przypuszczeniami, do dzisiaj nie zadzwonił. Nie wiem jeszcze jak to ugryźć, ale zdaje się, że podpowiedzi señory Any, że tu trzeba by złożyć jakąś finansową ofertę oraz nauka wyciągnięta z wizyty u Arrufata, jednoznacznie podpowiadają jaka metoda byłaby najlepsza.

Espinosa Chepe (jakże miło wspominam tę wizytę) mówił mi o oportuniźmie tutejszych elit, mimo to zastrzegał się, że może nie ma racji, żebym spróbowała sama nawiązać z nimi kontakt, ale zdaje się, że miał rację.

Widzę już, że nici z podróży po Kubie, jestem zawieszona i powoli też nie mam już ochoty, chociaż taki wyjazd z pewnością byłaby dobry dla zrównoważenia ujemnego wrażenia. Idę się dowiedzieć czy nie można by zmienić daty wylotu na wcześniejszą. Jest wtorek, jeśli w ciągu kilku dni nie uda mi się dotrzeć do tego Piñery, a opowiem mu teraz o możliwości sprzedaży rękopisów Gombra, to nie ma co się łudzić. Mogłabym tu spędzić pół roku i z podobnym rezultatem. A w domu czeka na mnie Hesia, które wcale nie będzie niezadowolona, jeśli pojawię się wcześniej, niż zapowiadałam.

Zmiana tematu: Krisnia odebrała swego wirtualnego kawalera na lotnisku i wróciła bardzo szczęśliwa dnia następnego. Dzisiaj też nie pojawiła się na noc. A w nocy padało i dzisiaj przyjemny chłodek, taki polski. Jak miło.

W telewizji pewnego dnia pokazywali „Fresę y chocolate”, więc nie jest już zakazana.

Wieczorem

Hawana jest dobrą scenografią filmową, pod względem akustycznym też niczego sobie. Siedzę w pokoju i słucham wieczornego koncertu. Nade mną lampa z obracającym się wiatraczkiem, z pokoju obok dochodzący dźwięk telewizji, za oknem wszystko naraz: najpierw miotła sąsiadki myjącej chodnik, chlust wody, krzyki dzieci na rogu ulicy grające w baysball, gdzieś naprzeciwko płacze dziecko, sąsiedzi odbywają głośne rozmowy na balkonach i chodnikach, przejeżdża motor, szczeka pies, miotła, ktoś rozmawia przez telefon stojąc w oknie, kobieta krzyczy z balkonu do sąsiadki, przejeżdża samochód, słychać jak ktoś uruchamia motor, miotła, motor jedzie, sąsiadki dalej prowadzą rozmowę, dzieci krzyczą, dźwięk klapek przy bieganiu, miotła, furkot lampy, moje stukanie w klawiaturę laptopa. I burczenie lodówki, na której laptop.

Zaczęłam dzisiaj chodzić z książeczkami dla dzieci zebranymi w parku, właściwie książeczki są od Edyty, która przez męża podrzuciła mi je dzień przed odjazdem. Taka samoorganizacja matek parkowych. Rozdaję je szczególnie czarnym dzieciom, bo emigracja kubańska jest zdominowana przez białych bądź mulatów, co znaczy, że ci mogą mieć ewentualnie dostęp do takich dóbr. Więc żeby wyrównać niesprawiedliwość polityczno-rasową, rozdaję czarnym. Czuję się jak Mikołaj, wypatruję matki z maluchami i przechodząc mimochodem, zagaduję, wręczając każdemu po jednej książeczce. Po jednej - taki przyjęłam system, żeby było więcej szczęśliwych obdarowanych. Bez sensu byłoby dać wszystkie jednej osobie. Rola Mikołaja powinna być przyjemna i uśmiechy, które zbieram przy okazji są oczywiście miłe, ale wolałabym tego nie musieć robić. Tzn. mogę nie robić, bo nikt mnie nie zmusza, ale jeśli czuję, że mogę coś zrobić i tego nie zrobię, to będę się czuła jeszcze gorzej. Jest to rodzaj żebractwa, tylko że ja nie na bogactwie żeruję, ale na cudzym nieszczęściu. Pamiętam jednak smak przesyłanych paczek w latach 80-tych i wiem, że oni naprawdę się cieszą i to jest najważniejsze.

Postanowiłam też kontynuować odwiedzanie dysydentów. Z daleka, z Polski wydawało mi się to niebezpieczne, ale ponieważ Kuba się wali, nikt nie ma czasu na zajmowanie się jakimiś głupimi turystkami. Mam drugą torbę lekarstw i trochę prasy, zebranej po drodze w Europie na jednym i drugim lotnisku, którą chciałam zanieść do podziemnych bibliotek. Poszłam przed chwilą do jednej z nich, bo się ściemniło i jest mile chłodno, niedaleko, kilka minut stąd, na Carlos III, nazywanej też Salvador Allende (nazwy ulic mają podwójne, przed- i porewolucyjne). Weszłam do budynku, chcąc przejść niezauważona, ale nie ma szans, zawsze jakiś ciekawski sąsiad człowieka wypatrzy, drzwi mają pootwierane. Wchodzę na drugie piętro, nie ma światła, nie widzę schodów. Pukam do drzwi, otwiera jakaś kobieta, ale nie zna żadnej Elizabeth. Myślę, że może źle trafiłam. Wychodzi córka i ona wie o co chodzi, mówi, że Elizabeth już tu nie mieszka, podaje mi numer telefonu do siostry jej męża, Pedro Pablo Alvareza Ramosa, którego zamknięto w 2003 na 25 lat, uznając go za zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. Dziewczyna mówi mi konspiracyjnym tonem, że „Elizabeth nie mieszka w kraju”, wyjechała do Stanów. Przykro mi.

Mała dygresja na temat klatek schodowych: zauważam duże podobieństwo kubańskich klatek schodowych z polskimi. Zawsze zdewastowane, wyglądające nieraz koszmarnie, ale często po wejściu do prywatnego mieszkania - w takiej na przykład starej kamienicy - może się okazać, że wnętrze zupełnie porządne, zadbane. Tu też tak. A w takim burżuazyjnym Buenos Aires, na odwrót, klatki schodowe, wejścia do domów są wypaśne, a mieszkania w zaskakująco fatalnym stanie. Co z tego wynika?

Wracam, ciemne ulice, brak światła, Hawana wciąż nie może się pozbierać po obchodach święta 1 maja. Przerwy w dostawie prądu są tu wprawdzie codziennością, ale wszyscy, w miejscach z internetem też, mówią, że to z powodu obchodów. Ale w dzienniku telewizyjnym ogłaszają, że „żyjemy en el mejor de los mundos”, w najlepszym z możliwych światów, w Niemczech jest 10% bezrobocie, ludzie cierpią nędzę, a u nas (czyt. na Kubie) jest raj, bo wszyscy mają pracę i nikomu nic nie brakuje. Może więc czas, żebym streściła ulotkę z oceną sytuacji kraju, jaką wręczył mi Oscar Espinosa Chepe, niegdyś pracujący jako ekonomista w rządzie Fidela. Może nie jest to nic odkrywczego, ale tutaj jego słowa rzeczywiście brzmią cokolwiek obrazoburczo.

Według Espinosy Chepe: Kuba od 15 lat przeżywa kryzys, od kiedy padł Związek Radziecki (pomijam nudne wskaźniki PKB), wszystko poszło w dół: rolnictwo (cukrownictwo znajduje się na takim poziomie z początku XX wieku), przemysł, ale także np. szkolnictwo. Nauczyciele odchodzą z zawodu, zajmując się pracą w turystyce, a na ich miejsce przychodzą młodzi, bez zapału i przede wszystkim bez doświadczenia. Nie buduje się nowych mieszkań, kanalizacja jest niewydajna, 72% wody przecieka. Transport w stanie godnym pożałowania, brak zaawansowanych technologii, brak dostępu do internetu, niż demograficzny związany z warunkami życia. Espinosa Chepe pisze (i mówił mi też o tym), że wszystko sprowadza się do strat dwojakiego rodzaju: produkcyjnego i naukowego oraz moralnego. Kubańczycy uciekają z kraju albo żyją w podwójnej moralności, co jest zabójcze dla, jak to nazywa, „el alma” (duszy) i „la mente” (psychiki) narodu. Poza tym nie mają motywacji do pracy i nie doskonalą się, bo nie przekłada się to na nic realnego. Najniższa stawka w pracy to 225 pesos nacionales (9 CUC, czyli jakby 9 dolarów). Kartki nie obejmują już odzieży, co znaczy, że z takiej wypłaty człowiek musi odziać rodzinę sam, ale płacąc już w CUC, którego państwo mu wcale nie daje, a skąd je wziąć, to już sprawa zaradności obywatela, dlatego ludzie żyją utrzymywani albo przez rodziny w Stanach, albo z napiwków z turystyki, nielegalnych zresztą, bo państwa na nie pozwala. W związku z tym rośnie korupcja i uczucie fałszu i niewiary w sprawiedliwość wśród społeczeństwa, które czuje się oszukane, bo oddało całe życie i zainwestowało dobrą wolę, wierząc przez 48 lat w coś, co okazuje się nieprawdą.

Tymczasem czytam też „Moją rewolucję” Che Guevary, operacje w Sierra Maestra, nakłada mi się więc idealistyczny początek (mówię idealistyczny w przypadku Che, bo w Fidela ideały aż tak bym nie wierzyła) na dzisiejszy marazm.

A w domu: Krisnia nie wraca w dzień ni w nocy. Dokładnie nie wiadomo co tam się dzieje. Dzwoniła dziś do señory Any jakaś Hiszpanka, która tu u niej wcześniej była z pytaniem czy nie może zamieszkać na jakiś czas, bo trafiła do szpitala, nagła operacja i musi odpocząć. O cholera. A mnie dziś dwa razy pognało do ubikacji. Nic poważnego chyba, ale trzeba uważać, tylko nie wiem na co...

Sprawa Piñery stoi w miejscu. Dzwoniłam, czatowałam pod domem i nic. Za to w końcu dodzwoniłam się do Reynaldo Gonzáleza. Ten jako jedyny od razu po ludzku spytał kiedy się zobaczymy. Jesteśmy wstępnie umówieni na sobotę.

Czwartek, rano

Owe słowa w telewizji o najlepszym ze światów, okazuje się, że należały do Fidela, to było jego kolejne przemówienie do narodu, na piśmie, wydrukowane w „Granma”. Coś się rozbisurmanił chłopak, miał umierać, a tymczasem wypisuje przemowy. Wysłuchałam całego tekstu, odczytanego przez spikera w wiadomościach telewizyjnych, siedzącego na baczność, ton odpowiednio uroczysty. Fidel, jak zwykle przemówił mądrze, bo przedstawił analizę sytuacji świata, ale najzabawniejsze były późniejsze komentarze. Pani siedząca przed komputerem robiła statystki ile krajów przedrukowało tekst Fidela w całości, ile we fragmentach, potem podawała liczbę komentarzy internautów po każdym tekście, gdzieś tam było 200-ileś, zadowolenie, ale rzecz jasna bez cytatów. Ha, ha, świat pisze o Kubie. Podane to było w sposób niby nowoczesny, ale statyczny, licytacja kto da więcej. Cyferki, kalkulacje i zero komentarzy.

Ta Hiszpanka, Raquel, operowana na wyrostek. Chwali bardzo lekarzy, ale szpital koszmar, karaluchy, brud, brak wody w łazienkach. Cięcie profesjonalne, zdjęli jej szwy i blizna będzie niewielka i niewidoczna. Jako studentka nie musiała nic płacić, a lekarze gratisowo przychodzili jeszcze doglądać ją w domu. Oferowali jej lepsze warunki, odpłatnie, ale nie chciała. W związku z przybyciem Raquel nastąpiła roszada w pokojach. Mieszkanie nie jest duże, trzy małe pokoiki, ja jestem w ostatnim, przy łazience, niegdyś był to taras. Raquel położono w pokoju gospodarzy, a ci z kolei przenieśli się do tzw. salonu, maciupeńkiego, jak cała reszta, z drzwiami wejściowymi. Ana spała na leżance, mąż – Rafael na podłodze. Była jeszcze Tita, którą przygarnęłam do mojego łóżka. Krisnia poza chatą. W końcu wczoraj wróciła na chwilę do domu. Wiem tylko tyle, że Karim jest bardzo brzydki, ale miły i że spędzili całą noc na tańcach i bolą ją biodra.

Ja nie czułam się najlepiej i przesiedziałam cały dzień w domu, było mi niedobrze, ale już przeszło. Od Piñerów nikt nie dzwoni i pewnie nie zamierza wcale zadzwonić. Nie mogę zmienić daty wylotu, bo jakaś koszmarna suma jest do zapłacenia w związku ze zmianą klasy. Myślę więc, żeby wyjechać gdzieś bliżej, może w niedzielę i może do Trinidadu, 4-5 godzin stąd, na jakieś 3 dni i wrócić w czwartek. Wylot w sobotę w nocy. Może wtedy uda mi się z zaskoczenia przyłapać Piñerę w domu. Teraz się pilnują, żebym ich nie wyłapała. Pewnie Arrufat ich ostrzegł, ha, ha...

w ę d r o w i e c  ©  d z i e n n i k a r z e  w ę d r o w n i
---hamburg---poznań---warszawa---wrocław---