Dzienikarze wędrowni

Alicja

anna dorota morawiecka, tekst

Śniło mi się, że bardzo się wstydzę. Nigdy przedtem, ani na jawie, ani we śnie, nie czułam się tak bezradna wobec własnej winy. W dzieciństwie zawsze szukało się usprawiedliwienia. Teraz wiedziałam, że niczego takiego nie znajdę.

Nie pamiętałam, kim jest. Rozpoznałam dopiero po przebudzeniu. To był Jezus. We śnie przyszedł do mnie. Właściwie to wdarł się kalecząc ręce o roztrzaskane drewniane drzwi, za którymi się przed nim ukryłam. Zamknęłam się na zasuwkę. Przed nim i przed całym światem – przed własnym życiem. Powiedziałam bezrozumnie, że chcę umrzeć.

Powiedziałam to takim samym tonem, jak zakonnica, która co rano budziła mnie i inne dziewczęta w internacie sióstr nazaretanek: „Jezu, Maryjo, Józefie Święty, wstawać, dziewczynki, wstawać!” Kiedy pierwszy raz usłyszałam tę rutynową pobudkę, zerwałam się w popłochu myśląc, że coś złego się stało. Potem zaczęło to śmieszyć. Zwłaszcza od chwili, kiedy jedna z nas rozciągnęła perfidnie żyłkę pomiędzy łóżkami i siostra Joanetta rymsnęła jak długa z porannym powitaniem na ustach. W końcu zobojętniałyśmy.

Jezus w moim śnie usłyszał po raz pierwszy moje małoduszne słowa o śmierci – a może to nie był pierwszy raz – tylko że On nie zobojętniał. Wyważył drzwi. Krzyczał dławiąc się od łez. Drżał cały i chwytał mnie zakrwawionymi rękami, tak jakbym spadała w przepaść. A ja stałam zażenowana i próbowałam Go przytulić i uspokoić – że przecież nic takiego się nie stało. Ja tylko żartowałam. Przecież żyję. Ale On mnie nie słyszał i chwytał wciąż, jakbym dalej wymykała się z Jego rąk.

Już teraz nie wiem, co było najpierw – ten sen, czy telefon od Halinki o tym, że Alicja nie żyje. Tak trudno było to napisać. Jeszcze trudniej zrozumieć i wyobrazić sobie, jak zniósł to ten, który ją odciął ze sznura i próbował ratować. Jak wytrzymały jego oczy widok sukni ślubnej wiszącej na wieszaku. Wstydzę się tych obrazów w mojej głowie. Tak bym chciała, żeby to były tylko papierowe wizje, które można wrzucić do ognia i spalić i nigdy już do nich nie wracać.

Tak samo spalić, jak spaliłam „Dwa zielone anioły” – mój obraz namalowany dla mamy Alicji. Płonął pięknym, gorącym ogniem w końcu maja 2007 roku. Był malowany na korze brzozowej tuż przed pogrzebem Alicji. Wiozłam go w plecaku podczas półrealnej podróży na rowerze przez rozkopany Wrocław. Pomyliły mi się cmentarze. Czekałam na uroczystość nie w tej kaplicy. Potem pędziłam w zawrotnym tempie przez nowy most, o którego istnieniu przedtem nie wiedziałam. Wydawało mi się, że to sen. Most Tysiąclecia był długi jak wieczność. Kiedy dotarłam wreszcie na miejsce, biegłam przez puste alejki w nadziei, że to tylko zły sen. Jakaś stara kobieta na mój widok wstała z ławeczki i z radością wskazała kierunek: „Tam, tam poszli wszyscy. Jaki piękny orszak. Całe tłumy.” Nie podziękowałam. Zwolniłam kroku. Jeszcze miałam nadzieję, że to nieprawda, ale wokół grobu Alicji stali skuleni, stężali w rozpaczy ci, których znam. Tak chciało się otworzyć ramiona, uścisnąć serdecznie i powiedzieć: „Jak miło was widzieć.” Oparłam się o drzewo, zacisnęłam dłonie na kolczastej łodydze róży i zamieniłam się w bezruch i milczenie. Nie byłam w stanie z nikim się przywitać. Nie miałam siły podejść do mamy Alicji. Patrzyłam na stokrotki spadające na krzyż i zdjęcie, w którym nie umiałam rozpoznać rudego aniołka w loczkach i zielonej koszulce – takie zdjęcie stało w mojej pracowni. Zapalałyśmy świece przy wieczornej modlitwie i moja córeczka mówiła do mnie: „Ta ruda pani w loczkach śmieje się jak słoneczko.” Jeśli umiała się tak pięknie uśmiechać, to w jej sercu płonął wielki ogień. „Im mocniej świecisz, tym gęstszy mrok skrada się wokół” – tak właśnie powiedziałam do innej Alicji, która pomagała mi przygotowywać wystawę. Tylko dzięki tej rozmowie wieszanie obrazów w szatni studenckiego teatru „Kalambur” nabierało sensu. Wystawa trwała dziesięć minut. Alicja przyniosła drabinę, reflektor, umyła podłogę, a potem czekała ukryta za światłem podłączonego przez siebie reflektora gotowa na dany znak rozpocząć improwizację na flecie poprzecznym – wtedy, kiedy zbiorą się ludzie. Przyszli, popatrzyli, chwilę posłuchali i poszli. Zwinęłam wystawę do czarnej teczki. Ale przedtem Alicja opowiedziała mi o mroku, który na nią spada każdego ranka. I o tym, że parę dni temu się ochrzciła i czuje Ducha Świętego. A ja powiedziałam jej i sobie o obowiązku podtrzymywania światła. Teraz myślę, że nawet jeśli ogień gaśnie – bo przecież musi kiedyś się wypalić – to nie znaczy, że płonął na darmo. Kto raz widział prawdziwy ogień, nigdy tego nie zapomni i zawsze będzie za nim tęsknił. Jeśli nie znajdzie innego sposobu, wykrzesze ogień nawet z kamienia, lub ze spróchniałego drzewa. Światło rozprasza mrok i pozwala w ciemności odnaleźć drogę. Alicja każdego ranka stacza walkę z mrokiem. Tamta Alicja – tamta po drugiej stronie – zginęła. Śmierć sprawia, że rodzi się świadomość. Świadomość jest światłem. Światło to życie. Mimo mroku podążam dalej. Trzeba nauczyć się nieść pochodnię wysoko nad sobą. Inaczej jej blask oślepia, zamiast oświetlać drogę.

w ę d r o w i e c  ©  d z i e n n i k a r z e  w ę d r o w n i
---hamburg---poznań---warszawa---wrocław---