dziennikarze wędrowni







 szkice    strona główna  




Menelozagadka

jędrzej morawiecki


  Dziś Żary. Pani wiceprezes. A więc już piąta.

 Wstałem w chorobie: rozbity, nieprzytomny, bezmyślny. Na dworcu kupiłem za drogi bilet, spojrzałem na peronowy wyświetlacz, dowlokłem się na CPN z "Warką Strong", stamtąd poszedłem na pociąg, trzy minuty do odjazdu. Wsiadłem, ruszył. Pośpieszny do Drezna, pełen hałaśliwie pijanych młodziaków. Siadłem na bocznym krzesełku, wtuliłem się w płaską szybę, zlałem gardło słodkim piwem, próbowałem zasnąć. Po prawej kiwał się wystraszony Ukrainiec, dalej tłusty, dobrotliwy pan z "Trybuną", masa innych. We mnie jakiś żal, że znów tylko cztery godziny snu, jakieś przemyślenia, postanowienia, mgliste odkrycia, wszystko utonęło w zmęczeniu, ciszy nowoczesnych wagonów, tłumiących stukot podkładów. Pociąg sunął, ja wiązałem połamane słuchawki sznurówką, którą wyciągnąłem z lewego buta, usiłowałem umieścić konstrukcję na głowie, później próbowałem usnąć, szarpałem szyją, obijałem się o szybę, traciłem równowagę na granicy snu i rozbudzenia - podkurczałem nogi, prostowałem, zapierałem się, rozluźniałem, spadałem, znów się zapierałem. Dotarłem do Węglińca.

 Na stacji zobaczyłem trzy gigantyczne czerwone głowy, wiszące nad głównym wejściem, jak poroże błaznów. Były więc głowy, pomidorowy tynk, krótka poczekalnia, z drugiej strony znów peron, przedziwny dworzec, zawieszony jak wyspa pośród pustki. Okrążyłem budynek - szukałem piwa, zrezygnowałem, położyłem się na piwnicznej kracie. Pośpieszny do Drezna stał ciągle naprzeciw czerwonych głów. Z wagonu wytoczyły się młodziaki na woodstock, jakieś chybotliwe post-punki, nieśmiały dredziarz, ognista licealistka. Machali w stronę wagonów do wschodnich Niemiec, kogoś żegnali, z pociągu wyszedł twardy kaukazczyk w bawełnianym dresie, napisali mu adresy, dziewczyna dała numer telefonu, tłumaczyła prefiksy, kierunkowe - jak z Polski, jak z Niemiec dzwonić, znów gdzieś biegała, znów tłumaczyła, czas mijał, potem z okna wyjrzeli polscy ortalionowi dresiarze, kiwali utlenionymi włosami, wymieniali adresy, pozdrawiali kaukazca, młodziaków, dziewczynę, pociągowa paczka rozjeżdżała się w swoje strony. Ale pociąg ciągle stał, dziewczyna ruszyła znów w stronę kaukazca - ten ją na wpół pocałował, stali na peronie - otoczeni przez młodziutką alternatywę, trwali chwilę, potem coś trzasnęło, polscy dresiarze wychyli się przez okno, błysnęła flaszka, prasnęła o beton zapita, dresiarze podali kieliszek, młodzi krzyknęli: "takich ludzi nam trzeba", łyknęli wódkę, łyknął i kaukazczyk, czystą, odmówił zapity, łyknęła dziewczyna, piła z pepsi w drugiej ręce - strachliwie mieszała w ustach alkohol z chemią. Pociąg dalej stał, ktoś rzucił - "jeszcze siedem minut, nie tkwijcie tak, wyjdźcie na zewnątrz", dresiarze wyszli w tłum, kaukazczyk wyciągnął następną flaszkę, podał dziewczynie, innym. Kieliszek zniknął w kieszeni, pili z gwinta, Węgliniec schamiał, pulsował, śmiał się, płynął. Ktoś nagle krzyknął: "zróbmy zdjęcie, jeszcze siedem minut", trzaskał flesz, ciągłe ustawianie, przeszeregowywanie, potem wszyscy trwali oparci o wagon, mijał czas, ci ciągle powtarzali "jeszcze siedem minut", w końcu dresiarze i kaukazczyk wpakowali się chybotliwie do wagonu, dziewczyna i świta żegnali jumiarzy i "ruska" po raz kolejny, jaskrawy wagony odpłynęły do Drezna.

 Wstałem z kraty, "pani wiceprezes", pomyślałem, przebiegłem na drugi peron, ledwo zdążyłem na zielonogórski skład, zasiadłem w bydlęcym wagonie obitym czerwoną dermą, po godzinie dotarłem na miejsce.

 "Żary witają na przystanku Woodstock". Poszedłem na piwo. Przeciąłem rynek, posnułem się po targowisku, obejrzałem używane okulary przeciwsłoneczne i lecznicze, pochłonąłem wśród flipperów obrzydliwego hamburgera, dotarłem pod stary pałac. Pod pałacem - piękną, gigantyczną ruiną - bez okien, wśród drzew, tuż koło targowiska - stoi mała knajpa. I wszedłem do niej jak zwykle, jak rok temu, jak dwa lata temu, kupiłem "złotego bażanta" za 2,50, później jeszcze jednego, pomogłem wnieść beczkę, jakaś piosenkareczka śpiewała "dziękuję ci za twoje wieczorne pocałunki, za twoje dzienne stosunki", ja piłem piwo, muzyka zaczęła zwalniać, wyszedłem z butelką na zewnątrz, siadłem pod cisem, przyszedł wąsacz, "jestem nauczycielem-alkoholikiem, uczyłem chemii, fizyki i matematyki. Stawiałem tabliczkę pod tym cisem, że pomnik przyrody, ale obszczymury zniszczyły. Czytam książki, piszę. Mieszkam w najstarszej kamienicy w mieście, dwunasty wiek, bardzo zabytkowa. Moja wnuczka jest prezenterką w TVN-ie. Dużo piję" - przedstawił się, siadł, pożyczył złotówkę, kupił szklankę wina "ostrowin", zaczął mówić o Serbołużyczanach, znów o wnukach, Niemcach, o tym, że ten pałac przegrał Czech w karty. Mówił, ja rzuciłem: "to musiała być niesamowita gra - o taki pałac. Szczególnie o taki". Kiwnął głową, ja spojrzałem znów na wielką ruinę, na cis, łyknąłem piwo, sumiasty nauczyciel-alkoholik zaczął znów opowieść, skakał od jednostek radzieckich, poprzez filozofię, historię, gastronomię. Kiedy doszedł do Daenikena - pożegnałem się grzecznie, odniosłem kufel, wyszedłem. On jeszcze krzyknął, że opisze spotkanie ze mną w swojej książce, kiwnąłem głową, pałac znikł za rogiem.

 Żary tonęły w słońcu, ja szukałem podwórka. Stanąłem po kamienicą, upał tumanił, "złoty bażant" napierał, schowałem się w kącie, "jestem obszczymurem, takim samym jak ci, co zabrali tabliczkę spod cisa" - pomyślałem nagle i poraziła mnie ta myśl, bo dopiero teraz znalazłem źródłosłów od słowa "obszczymur" - i nie mogłem zaprzeczyć - nalałem na mur, lałem codziennie, a więc obszczymurem byłem.

 Do rozmowy z panią wiceprezes miałem jeszcze trzy godziny.

 Poszedłem znów na dworzec, minąłem woodstockowych młodziaków, dałem im trzydzieści parę groszy i zdradliwą garść łudząco srebrnych halerzy, bażant buzował po głowie, położyłem się na trawniku naprzeciw dworcowej hali, patrzyłem na pociągi, rzeczywistość znikła pod powiekami. Wreszcie spałem. Równo, upalnie, bez snów. Byłem bardzo szczęśliwy.

 Obudziłem się o 12:45. Zobaczyłem pusty trawnik, pusty dworzec, słońce. "Pani wiceprezes!" - pomyślałem po raz kolejny, wstałem gwałtownie. Do spotkania pozostało piętnaście minut. Zarzuciłem plecak, ruszyłem żwawym krokiem - wbrew senności, wbrew upałowi, rozwarstwionej rzeczywistości.

 Doszedłem do firmy. Przedstawiłem się na portierni - jestem dziennikarzem Zagranicznej Legendarnej Największej na Świecie Agencji Ekonomicznej, wywiad z nową panią wiceprezes, właśnie dziś, właśnie za chwilę, oto przybyłem. Głos miałem schrypnięty, chrząkałem, kiwałem głową, pani zaprowadziła mnie do przeszklonej sali. Wyciągnąłem dyktafon, oparłem się o długi stół. Myślałem o wodzie.

 I nagle wszedł menel. Ubrany gorzej jeszcze niż ja, przepocona koszulka, szare włosy, zęby wielkie jak łopata. Przywitał się skrupulatnie, służalczo, usiadł naprzeciw. "Słyszałem, że pan przyjedzie, czekaliśmy, pani wiceprezes trzy dni temu wspomniała". Skinąłem głową, potwierdziłem, że rzeczywiście przyjechałem. Menel wprowadzał napięcie. Nie wiedziałem kim jest, po co przyszedł, co stanie się dalej. Cisza. Zaproponował kawę. Wziąłem niegazowaną mineralną, utopiłem pragnienie w plastykowej butelce. Menel zapytał o temat rozmowy, "Jak zwykle" - powiedziałem - "Rozmowa taka jak zwykle. Nie było mnie rok, zmienił się zarząd, a ja, prawda, mam te same pytania, Agencję zawsze to samo interesuje - jakie przychody, jaki zysk netto w tym roku, jakie plany eksportowe", "Ogromne plany, ogromne" - przerwał mi przepocony rozmówca, "Będziemy mieć drugie miejsce w produkcji konwerterów w Europie, teraz mamy czwarte. To całkiem realne, musimy walczyć z Azją, zwiększyć możliwości produkcyjne" - menel seplenił, rzucał liczbami, potem bełkotał, chwilami mówił z sensem, chwilami bez, "kim jesteś?" - ciągle myślałem i kiwałem głową leniwie, po bażanciemu, "O, jest pani wiceprezes" - zakrzyknął nagle i znów zaczął mówić o drugim miejscu w Europie. Ja przestałem go słuchać, odwróciłem się, przywitałem z panią wiceprezes. Była złocona, kryta pudrem, kanciasta. "My tu tak właśnie rozmawiamy, pytałem już o eksport, o strukturę sprzedaży, słyszałem, że ambitne plany" - zacząłem, wiceprezes skinęła głową, na przepoconego nie zwróciła uwagi, podała wizytówkę, wyciągnąłem swoją, agencyjną, zawahałem się, w końcu położyłem kartonik na środku, pomiędzy rozmówcami, wizytówka stworzyła trójkąt równoramienny, podstawę którego stanowił sepleniący menel i garsonkowa wiceprezes. Przepocony sięgnął łapczywie ręką, wykonał jakieś posuwiste ruchy, potarł kartonikiem o stół i odłożył wizytówkę z powrotem, "Chcesz drugą, chcesz własną, nie dostaniesz", pomyślałem i odwróciłem głowę, udałem, że nie dostrzegam niezręczności, wyrzuciłem w stronę pani prezes garść luźnych zdań, trzasnął magnetofon, zysk netto, dywersyfikacja, "kim ty właściwie jesteś?", możliwości produkcyjne, inwestycje, tego, odtworzeniowe, "Meneloasystent? Menelorzecznik?", restrukturyzacja, obniżka kosztów, źródła finansowania, amortyzacja, strzaskany dyktafon terkotał, syczał głośnik, ja zadawałem pytania, słuchałem, zgadywałem, przysypiałem. Minął kwadrans, osuszyłem butelkę mineralnej, menel włączył się znów do rozmowy, "Mamy dwa nowe produkty, specjalne gniazda, ruszamy falą uderzeniową, już wkrótce", "O tym wolałabym nie wspominać" - przerwała ostro pani wiceprezes, złote kolczyki podskoczyły gwałtownie, twarz stężała, menel zamachał rękami, cofnął się w fotelu, wyseplenił zdania maskujące, przeprosił, rozmowa popłynęła dalej, nadspodziewanie niski kurs "euro", realna obniżka zysku o 20 procent, 90 procent eksportu w przychodach, specyficzna struktura, wiceprezes mówiła, menel zamilkł, wiercił się w fotelu, patrzył na kartonik, "To może ja też przyniosę wizytówkę", rzucił nagle, wybiegł z przeszklonej sali, pobiegł schodami w górę, znikł wśród kafli, wiceprezes snuła opowieść o restrukturyzacji zatrudnienia, redukcji z tysiąca dwustu do ośmiuset osób w ciągu dwóch lat, przepocony wrócił, podał wizytówkę, nie spojrzałem, wrzuciłem do plecaka, "I tak nie dostaniesz drugiej" - pomyślałem, słuchałem dalej, menel chyba zrozumiał, zmieszał się jeszcze bardziej, ja odstawiłem w końcu szklankę, pożegnałem się z wiceprezes, skinąłem menelowi, "Jakby co, na przyszłość można się umawiać na rozmowę nieoficjalną, komentarz przed komunikatem, wypuszczony po kilku dniach" - rzuciłem, "To bardzo dobry układ" - przyznali oboje, ja schowałem dyktafon do plecaka, wyszedłem.

 Pociągu nie było, próbowałem autostopem, skakałem po kilkanaście kilometrów, szedłem przez miasteczka, szukałem wylotówki, przemykałem pod jednostką w Żaganiu, chowałem rękę, kiedy przejeżdżała seledynowa ŻW, myślałem z niepokojem o wojskowym bilecie, który leży od paru tygodni w szufladzie, potem znów jechałem, po trzech godzinach dotarłem do Szprotawy, kolejną godzinę czekałem bezowocnie przy cmentarzu, w końcu wróciłem do miasteczka, minąłem z żalem znajomy bar "Smakosz", skrzywiłem się przed straszliwie drogą budą na pekaesie, ostatnim autosanem ruszyłem w stronę Wrocławia. Spałem na tylnym siedzeniu, śnił mi się menel, złocona wiceprezes, kino, rewolucyjna odezwa, potem taksówkarz, którego zatłukłem przed bankiem, chciał mnie wydać, wezwał policję, ja potrzebowałem pieniędzy na Ugrupowanie Dziennikarzy Wędrownych, "Lenin też robił <<eksy>>, zasilał bolszewicką kasę napadami na pociągi, odpalę ci połowę dniówki, trzy stówy, rozstaniemy się w pokoju" - tłumaczyłem, taksówkarz się zgodził, ale potem zaczął mówić o jakichś czterdziestu tysiącach, ja się szarpałem, on mnie trzymał, zacząłem go bić, ten schwycił mnie za nogę, zatłukłem taryfiarza, skopałem, zabiłem, zmienił się w konserwową szynkę w plasterkach "Krakus", wziąłem mięso taksówkarza z trawnika, ścisnąłem je w dłoniach, stanąłem przed bankiem i czekałem na policję z taryfiarską szynką, koniec Dziennikarzy Wędrownych - myślałem.

 Obudziłem się przed miastem, ujrzałem wielką tęczę nad Leśnicą, od krawędzi do krawędzi, piękną, grubą, jaskrawą jak polifarb. Kierowca, człowiek dobry, ale zasadniczy, krzyknął coś o butach na siedzeniu, wszyscy się odwrócili, "Co krzyczysz, jak Bóg za oknem?" - pomyślałem i wysiadłem tylnymi drzwiami na Suchej. Do Śródmieścia szedłem długo, sklepy były zamknięte, ulice puste, tunel pod placem społecznym śmierdział jak zwykle. Przekroczyłem most, dotarłem w rodzinne strony, wszedłem do domu między ciepłym barem Kleks i surową pijalnią "Apteka".

 Kiedy otworzyłem drzwi, zobaczyłem, że ojciec drzemie, osuszył już dzban cierpkiego wina. Otworzył oczy, nalaliśmy kolejny, baniak bulgotał, widelec tamował starą różę, wieczór zszedł na leniwej rozmowie.

 Wstałem późno. "Rury" - pomyślałem najpierw. "Pani wiceprezes" - dodałem po chwili. Zadzwoniłem do Brodowicza, spał, dzwoniłem długo, "Rury" - rzuciłem w końcu, "Tak, tak, już późno, trzeba kłaść rury" - przyznał zaspany Brodowicz, "Przyjedź za pół godziny, będę gotowy, tak, tak, kupimy kolanka, położymy rury" - dodał i rozłączył się. Ja wymyłem zęby, siadłem przed komputerem, zapuściłem starą kasetę, odsłuchałem panią wiceprezes, seplenienie menela, redukcja, obniżka kosztów, konieczna restrukturyzacja, drugie miejsce w Europie, depesza szła szybko, suche zdania, liczby. Postanowiłem przypisać wszystkie cytaty pani wiceprezes, w końcu przepocony - kim by nie był - musiał jej podlegać, jego usta są więc ustami złotej pani wiceprezes. Odszukałem nazwisko pani wiceprezes, odczytałem wizytówkę, przełożyłem drugą - menela, spojrzałem z ciekawością na kartonik: "PREZES". Przepocony menel był prezesem! Poranek stracił rozpęd, pomylił krok, potknął się, runął jak długi, ja z nim. Zatrzymany w pół zdania, w pół ruchu, miałem już depeszę posyłać, menela strącić w niebyt, przepocony miał być pochłonięty przez kanciastą wiceprezes, wypowiedzi jego scedowane, przypisane zwierzchności, ale plan legł w gruzach. Do rur dziesięć minut. Rozbiłem cytaty, osobno prezes, osobno wice, wyszedłem w końcu, pojechałem po Brodowicza, ruszyliśmy ładą na wieś, ale menel ciągle chodził mi po głowie, nie dawał spokoju, menel mnie przechytrzył, przegrałem rozgrywkę z przepoconym, nie rozpoznałem, sam siedziałem pogięty, rozciągnięty, trawiasty, lumpowaty, ale nie rozpoznałem za łopatą zębów prezesa, dziwnego prezesa, potulnego kolekcjonera wizytówek, pierwszego w moim życiu prowincjonalnego MENELOPREZESA. I nic się właściwie nie stało, nic z całej historii nie wynikło, ale myślałem o tym spotkaniu długo, myślałem, kiedy przebijaliśmy kilofem ścianę pod kanalizę, myślałem kiedy jechaliśmy do Oławy, kiedy dostałem w hurtowni sanitarnej ciasto z rabarbarem, kiedy kupowaliśmy rury, wymienialiśmy rury, znów kupowaliśmy, korygowaliśmy faktury, myliliśmy się, cztery godziny biegaliśmy po hurtowni, właściciel uciekał przed nami, żegnał, znów witał, znów korygował, a ja myślałem ciągle o meneloprezesie, tym bardziej, że w hurtowni dzwoniła komórka, z Agencji, "Możesz rozmawiać?", "Nie bardzo", "W kiblu jesteś?", "Nie, kupuję rury do kibla", "Dzwoni duży inwestor, prosi o kontakt, jest zaniepokojony tymi konwerterami, tym zyskiem netto, przedzwoń do niego, bardzo prosi", ja dzwoniłem, coś tam opowiadałem o meneloprezesie, o pani wiceprezes, o redukcjach zatrudnienia, "Mam sprzedać akcje?", pytał jakiś ważny inwestor, "Nie, nie, po co?" -  mówiłem, a Brodowicz biegał znów z rurami, zmiana - pięćdziesiątki na setki, potem ja podszedłem do kasy, zobaczyłem czterysta złotych na wyświetlaczu, rozpłakałem się wewnętrznie, pożyczałem pieniądze, ale ciągle myślałem o meneloprezesie, nawet wtedy, kiedy ojciec zapalał bez sprzęgła na wstecznym i śmigał tuż koło murów składu cementu, nawet wtedy, gdy właścicielka zaśmiała się i krzyknęła: "Toście chłopcy już dziś z piwem pobalowali", nawet wtedy, gdy graliśmy na rurach, straszyliśmy rowerzystów w Oławie, nazywanej w Gęsicach Pekinem, nawet gdy dojechaliśmy na miejsce, przerzucaliśmy sąsiadom gryzący jęczmień, twarzą przy "żmijce", bez piwa, na boso, wśród szczypawek, ziarna, pyłu. A potem wieczorem siadłem z Gienkiem-sąsiadem-operatorem spychaczokoparki "Ostrówek", opróżniliśmy puszki, łyknęliśmy rozrobiony, przepalony spirytus, rozmawialiśmy leniwie, lekko, na niebie rozbłysły gwiazdy, grill zamilkł, daleko szczekały psy, Gienek drzemał w fotelu, ja położyłem głowę na stole, potem przyszła Krystyna, rozmawialiśmy, potem obudził się Gienek, znów polał, znów patrzyliśmy w ogród, Gienek opowiadał, jak zjechał dziś z budowy, jak właściciel budowlanego koncernu - bogaty, pijany, stał z żoną, krzyczeli, że nie zapłacą, że oni też mają wydatki, "co mnie wasze wydatki, ja rodzinę muszę utrzymać", "tak, ale my mamy większe wydatki, żyjemy na wyższym poziomie kulturalnym" - zaśmiała się wcięta żona inwestora, potem odpisali Gienkowi kilka godzin z honoriarium, którego i tak nie będzie, coś jeszcze mówili, on trzasnął drzwiami, wsiadł w samochód i jechał wściekle, bezmyślnie, przegapił zjazd z autostrady, dopiero teraz się uspokoił, dopiero w Gęsicach. Bo nie płacą prawie zawsze, ale jak jeszcze robią z ciebie szmatę, to boli - tak Gienek opowiadał, gwiazd na niebie coraz więcej, autostrada za polem szumiała jak rzeka. A ja dawno już zapomniałem o meneloprezesie.







 szkice    strona główna

 

© dziennikarze wędrowni